Kulinarnie

Kulinarnie
Fot. pixabay.com

Jula jest żarłoczkiem, o czym już wcześniej wspominałam niejednokrotnie. Lubi jeść i wiele rzeczy jej smakuje. Z wiekiem pojawia się też coraz więcej potraw, które, mimo że do tej pory były na szczycie listy ulubionych, nie tylko tracą swoją pozycję, ale czasem nawet z niej wypadają.

Trochę więcej jesteśmy ostatnio w domu. Dobra… sporo więcej. Choć mówią, że nie ma złej pogody, tylko zły ubiór, my jednak niespecjalnie lubimy kiedy leje, wieje i jest zimno, mimo że ubrani jesteśmy całkiem ciepło. Poza tym pandemia i coraz mniej miejsc dookoła, do których można się udać w wolnym czasie, a szkoła znowu przeniosła się do naszego salonu. Jula codziennie rano dostaje nowe materiały i prawie codziennie udaje się nam do nich od razu usiąść. Lata wprawy, można by już powiedzieć, w tym wypadku miesiące.

Niejaką hybrydą, powstałą z połączenia owych powodów, jest więcej czasu spędzanego w kuchni. W efekcie tego powstaje tam trochę nowych rzeczy, potraw i wypieków, za które wcześniej się nie zabierałam. Z różnych względów.

Jula jest żarłoczkiem, o czym już wcześniej wspominałam niejednokrotnie. Lubi jeść i wiele rzeczy jej smakuje. Z wiekiem pojawia się też coraz więcej potraw, które, mimo że do tej pory były na szczycie listy ulubionych, nie tylko tracą swoją pozycję, ale czasem nawet z niej wypadają. Są jednak takie, które konsekwentnie się na niej utrzymują i są naszymi żelaznymi potrawami z cyklu „szybko, konkretnie i skutecznie”.

Mija czas najlepszy na eksperymentowanie w kuchni, ze względu na dostęp do sezonowych warzyw i owoców. U Julci co roku przebojem jest cukinia. To wdzięczne bardzo warzywko jest mięciutkie i dobre zarówno na surowo, jak też upieczone, ugotowane, uduszone czy marynowane. W przeróżnych konfiguracjach i w przeróżnych potrawach. Tak. Bez cukinii to nie byłoby to samo.

Jula uwielbia zarówno placki, jak i cukinię w innej postaci: np. nadziewaną mięskiem (w przepysznej wersji Babci Danusi) czy w leczo, które też w „top 10” jej ulubionych dań. Pełniąc funkcję karmiącego, muszę zaznaczyć, że fakt bezproblemowego podawania Julce tego typu potraw zdecydowanie dodaje im atrakcyjności. Tyle w temacie cukinii, która w kuchni do teraz (choć już poza sezonem) zawsze jest w zapasie.

Popularne są też szpinak, papryka, kalafior, kapusta czy pomidory. Każde ich połączenie się sprawdza. Owoce też mają swoją silną pozycję w menu. Lubię szczególnie jednak takie, które da się przerobić na coś konkretnego. Jak jabłko, to racuszki, jak marchewka, to ciasto marchewkowe, jak banan, to budyń z kaszy jaglanej. Właśnie… To kolejny przebój sezonu. Przyniesiony nam pierwszy raz przez sąsiadkę (tak, mamy takich cudownych sąsiadów) okazał się pysznym substytutem deseru. Do tego bardzo pożywnym. Jula zjadła porcję swoją i moją, Taty nie zdążyła, bo zjadł zanim się zorientowaliśmy, że budyń tak jej smakuje.

Od tamtej pory zdarzało się, że codziennie pojawiał się w naszym menu. Polecam gorąco rodzicom, których dzieci nie gryzą i nie jedzą same. Dla nas to super sprawa. Można sobie dowolnie eksperymentować z dodawanymi do budyniu owocami, a o wartości odżywczej kaszy jaglanej (średnio dla nas zjadliwej osobno) mówić nie trzeba. Przepisu nie ma sensu podawać, można sobie spokojnie wyszukać go w sieci. Sprawdza się na kolację, kiedy po drugim obiedzie i podwieczorku nie chcę za bardzo obciążać Juli brzuszka na noc, ale nie ryzykuję jednocześnie, że obudzi się w środku nocy głodna (bywało…).

Warzywa i owoce ważna sprawa, ale cóż to by było za jedzonko
bez pieczywka. Jula uwielbia kanapki, ale chlebek musi być miękki, tak że najlepiej sprawdza się pszenny. Ostatnio pierwszy raz z życiu porwałam się na upieczenie go sobie w domku. Słyszy się o tym, jak taki chlebek pachnie, słyszy się, jaki jest pyszny i jaką satysfakcję daje zrobienie go samemu.

To wszystko prawda. Po upieczeniu pierwszego przepadliśmy. Nie wiem, jak teraz będziemy kupować chleb w sklepie. Nawet z najlepszej piekarni nie będzie już tak smakował. Nic, tylko trzeba piec. Wbrew pozorom nie jest to jakaś skomplikowana sprawa, tylko trochę czekania (ok. 3 godziny) aż wyrośnie, więc raczej na śniadanie trudno upiec świeżutki, chyba że ktoś zdeterminowany zacznie w środku nocy…

W każdym razie zwykły, najprostszy przepis na chleb pszenny na drożdżach okazał się strzałem w dziesiątkę – jest pyszny, mięciutki (idealny dla Juli) i, co ważne, jest bardzo dobry nawet przez kilka dni, więc można upiec np. dwa jednocześnie. Pisałam jakiś czas temu, że czas pandemii jest często okazją do różnych „pierwszych razów” – nasz kolejny to właśnie upieczony domowy chlebek.

Jest najbliżej smaku chleba, który pamiętam z dzieciństwa, kiedy stałam w kolejce (dłuuuugiej kolejce) do piekarni, czekając, aż piekarz upiecze chleb i poda przez małe okienko. Te pełne pachnącego, gorącego chleba skrzynki… Oczywiście zanim doniosłam do domu ubywało go nieco, bo któż się oprze takiemu chlebkowi? Nie dziecko na pewno. I mimo że Mama średnio (delikatnie mówiąc) zadowolona była z chleba mniejszego o jakąś ¼, to jednak ja nie żałuję ani kęsa. Dzięki temu pamiętam, jak smakuje gorący chleb prosto z piekarni i dziś mogę ocenić, czy to ten sam smak.

Podsumowując te kulinarne opowieści – kiedy jesteśmy w domku, motywacja do eksperymentowania w kuchni jakoś większa i przyjemność też od razu. A gdy ma się w domu takie żarłoczki, doceniające dobre jedzonko – tym większa satysfakcja.

Print Friendly, PDF & Email