O Misiu Paddingtonie i Bolku i Lolku

O Misiu Paddingtonie i Bolku i Lolku
Fot. pixabay.com

Najwięcej szczęścia dają rzeczy proste – napisał Miś Paddington w liście do cioci Lusy. Uwielbiam tego misia! Jego ciekawość świata i prostolinijne podejście do codziennych spraw jest przepisem na szczęście, takie po prostu. Jego naiwność i szczerość powinien mieć każdy, żeby zwyczajnie umieć cieszyć się wszystkim wokół.

Oglądamy go sobie z Julą i zawsze podnosi nas na duchu (posiadanie dzieci ma tę zaletę, że można bezkarnie oglądać bajki i nie musieć udawać, że z niecierpliwością czekamy na nowe odcinki „Domu z Papieru” ). Taki tam miś. Konkretnie to pewnie ktoś, kto go w ten sposób wymyślił – narysował (bo mówimy o serialu, nie o filmie) i nadał cechy charakteru. Nie ma dziś wiele takich prostych i pogodnych bajek. Bez udziwnień i superbohaterów, którzy codziennie ratują świat, ale jak trzeba policzyć stojące na drodze samochody, potrzebują nagle pomocy widza…

Zawsze pomstujemy wtedy na szeroko rozumiane „dzisiejsze czasy”, ale muszę zwrócić im nieco honoru… Bo oto oglądałam właśnie „Bolka i Lolka”z 1963 r., gdzie to Bolek radośnie biegał po lesie z wiatrówką i strzelał na oślep polując na wielką stopę, którą (uwaga spoiler alert!) okazał się być Lolek oblepiony śniegiem… Na szczęście kilka serii lecącego śrutu zdało się go nawet nie drasnąć, ale takiej eskalacji przemocy się po chłopakach nie spodziewaliśmy.

W 74’ Bolek i Lolek biegali już za motylkami, ale pojawiła się też Tola, widać umiała dziewczyna ich spacyfikować.

Ale wróćmy do Misia…

Wpadłam w refleksję nad tym, czy mam taką jak on, umiejętność cieszenia się z rzeczy prostych. Tylko co to tak naprawdę są rzeczy proste?

Zabawne, jak życie nas w tym temacie często dyscyplinuje. Bo kiedy zaczynamy się „przyzwyczajać do dobrego”, kiedy zaczynamy zapominać, że to, co dziś zdaje się być normą, jeszcze niedawno było marzeniem – wtedy dzieje się coś, co przywraca nam ustawienia fabryczne.

U nas były to dwa ostatnie pobyty Juli w szpitalu. Pierwszy z powodu ataku padaczki, drugi z powodu duszności. Obydwa tematy zdawały się być opanowane i przerobione… Zgubiła nas pewność siebie.

I kiedy przychodzą dni głębokich przemyśleń, kiedy uciekamy myślami w przyszłość i związane z nią nieubłagalne problemy, nagle lądujemy w szpitalu bo Jula ma duszności. I tu i teraz staje się najważniejsze. Bo tu i teraz osunął nam się trochę grunt. I nagle nie przejmujemy się już tym, co będzie za kilka lat. Skupiamy się na kolejnym dniu bez choroby, na kolejnym sposobie jaki odkryliśmy na drodze radzenia sobie z nowym problemem. Dziś. I doceniamy każdy mały sukces. Każdy szczęśliwy poranek i spokojną, przespaną noc. Życie przypomina nam, że jest ważne w każdej minucie.

Pokorniejemy.

Jeszcze niedawno np., z ssakiem medycznym miałam do czynienia tylko kiedy w Rotary kupowałyśmy takie dla osób potrzebujących. Julia? Nieeee, nie potrzebuje takich rzeczy.

Dziś mamy ssak w domu. Nie jest może sprzętem codziennym i absolutnie niezbędnym, ale jest. Stoi w pokoiku, a w szafie dziesiątki jednorazowych rurek. Dziś już umiem ich średnicę rozpoznać po kolorze końcówek… Wiem jaki kolor jest dla Julki najlepszy.

Dziś mamy swój kolor rurki do ssaka…

Dużo podróżujemy. Latamy kilka razy w roku za granicę. Dziś w naszym niezbędniku w podróży jest ssak ręczny podróżny. Tak samo jak mały podróżny inhalator. Są w tej samej kategorii „rzeczy, które musimy ze sobą zabrać”, co leki przeciwpadaczkowe.

Kiedyś w wyposażeniu kuchni, w wynajmowanym na miejscu apartamencie, musiał być ekspres do kawy (beznadziejny z nas przypadek uzależnienia od kawy). Dziś musi też być blender. Obowiązkowo.

Obkładamy się sprzętami. Niezauważalnie, stopniowo, po cichutku.

Jula zaraz skończy 18 lat. Większość tego czasu spędziliśmy na przekonywaniu innych (przyjaciół, rodziny), że nad wszystkim panujemy, że Juli niepełnosprawność jest mniejszym obciążeniem, niż jest. Bo przecież wszystko wiemy najlepiej. Bo nikt nie śmie zakwestionować naszych decyzji, naszych opinii, naszego sposobu radzenia sobie w konkretnych sytuacjach.

Bo my wiemy najlepiej.

Problem w tym, że po pierwsze tak nie jest, a po drugie, kiedy zaczyna się samemu w to wierzyć, spada czujność. I nagle pojawia się zagrożenie (też życia), i świat wywraca się do góry nogami. Bo już zapomnieliśmy, jak niebezpieczna i podstępna jest padaczka, bo sporadycznie pojawiające się problemy z przełykaniem zawsze dały się jakoś wytłumaczyć.

I jeszcze niedawna radość np. z nocy bez ataku, rozmyła się w codziennym dążeniu do rzeczy niedoścignionych…

Ale wracamy. Wracamy do podstaw. Do tego, że nic nie jest wieczne i na stałe. Nie można być aroganckim w życiu. Trzeba doceniać.

No ok, ale co? Bo to fajnie brzmi, tak medialnie… na pewno powstało mnóstwo mądrości fejsbukowych z tym związanych. Złotych myśli okraszonych pięknymi obrazami i muzyką nie pozostawiającą złudzeń co do tego, jak ważne właśnie rzeczy czytamy.

Co więc trzeba doceniać?

Wiadomo.

Zdrowie, miłość, rodzina, przyjaźń… wiadomo… To słowa klucze w tworzeniu złotych myśli. Ale może jakiś mniejszy kaliber?

Poranną kawę np… albo wspólne śniadanie. Mamy taki nawyk, od zawsze właściwie, że śniadanie jemy wspólnie, nie w pośpiechu… niekoniecznie wolno dlatego że trzeba nakarmić Julę (bo w tygodniu Jula je śniadanie w szkole), ale tak po prostu, celebrując czas, zanim rozejdziemy się do codziennych obowiązków. Moja Mama (kocham Cię Mamuś) podczas naszych wspólnych pobytów urlopowych, początkowo walczyła z tą koncepcją (sama bez śniadania mogłaby żyć), ale po wielu (bardzo wielu) razach zorientowała się, że nie ma co – Nowaccy muszą mieć godzinę na śniadanie, choćby się świat walił. Wstaną wcześniej, ale czas musi się znaleźć. Wiem, że zaraz posypią się opinie, ale jasne, kiedy, jak mam na 6 do pracy… ale właśnie dlatego to doceniamy. Bo możemy. A niby takie nic…

Żyjemy w czasach, w których nie wypada się chwalić, że ma się za dużo czasu wolnego. „Nudzisz się pewnie” – słyszę często… I szlag mnie trafia. I już nieistotne, czy się nudzę, czy nie, ale to takie poczucie, że muszę się z tego tłumaczyć, jak z czegoś niewłaściwego.

Bo nie wypada mieć za dużo czasu dla siebie.

Pracoholizm nie jest obecnie chorobą, ale społecznie akceptowalnym sposobem na życie. Im więcej pracujesz, tym jesteś postrzegany jak ktoś, kto sobie radzi w życiu. W takim świecie bycie w domu, nawet w uzasadnionej sytuacji, nie jest proste w samoocenie. I oto zamiast doceniać fakt, że jest taka możliwość, że można się oddać opiece nad Julką i nie trzeba tłumaczyć szefowi z każdego dnia, kiedy coś się wydarzy i nie może pójść do szkoły. Że hasło „wyjście do ludzi” nie jest związane z pójściem do pracy. Bo ludzie są wszędzie, jak się umie ich znaleźć. Że ma się czas dla rodziny, przyjaciół… Zamiast cieszyć się z tego każdego dnia, często katujemy się poczuciem winy, że „siedzimy w domu”.

Jasne. Siedzimy.

Od wieków wiadomo (i każdy szanujący się poeta to potwierdzi), że doceniamy coś dopiero jak to stracimy. Skoro to tak powszechna wiedza, to czemu nadal nie korzystamy z jasnych wskazówek, dawanych nam od pokoleń przez wieszczów wszelkiej maści. Niech ich liczne doświadczenie, cierpienia duszy i mnóstwo przeróżnych przebytych strat, których efektem są emocje wyrażane w sztuce, nie pójdą na marne – odwróćmy proces – cieszmy się wtedy kiedy jest na to czas.

Bądźmy zwyczajni, na przekór modzie na to, by się wyróżniać. Nie obawiajmy się przyznać, że cieszą nas kasztany jesienią, zachód słońca, promocja na masło czy fakt, że zmieściliśmy się w sukienkę sprzed 5 lat.

Bądźmy jak Miś Paddington.

Print Friendly, PDF & Email