No i się pochorowaliśmy… I to przez duże „P”. Już nigdy więcej nie zlekceważę grypy. I do tego, rozłożyło nas jednocześnie. Bo po kolei byłoby jakoś jednak łatwiej. Ale nie. I nie, że tylko mnie, nie że Julę, czy Tatę – wszystkich. Wirus w rym roku nie brał jeńców.
Oczywiście wszędzie mówią, że grypa panuje, podają zatrważające statystyki zachorowań, pokazują zapełnione oddziały szpitali, ale wierzcie mi na słowo, dopóki samemu ciężko wstać z łóżka, to tak naprawdę o grypie nie wiemy zupełnie nic. Brak gorączki i bólu mięśni – brak opinii. I nie wiemy o czym mówią…
Najpierw więc Jula, wysoka gorączka, osłabienie, brak apetytu, problemy z oddychaniem i ogólnie fatalne samopoczucie… Na drugi dzień mamę a na trzeci Tatę rozłożyło. l totalnie. W godzinę…
Może lekko pocieszający był fakt, że oto zostaliśmy ofiarami, wyjątkowo odważnie w tym roku poczynających sobie wirusów, które do tego zdają się łączyć siły w natarciu. Bo jak nie ten, to inny akurat się do nas dobierze. Mit rodzica niezniszczalnego runął z hukiem. Zastąpiła go bezwzględna rzeczywistość bólu mięśni, gardła, gorączki i dreszczy. I osłabienie. Duże osłabienie.
Ale wbrew pozorom nie o chorowaniu chciałam się tutaj rozwinąć. Nie o porzuconych planach świątecznych i nie o dosyć uparcie trzymającej się nas niedyspozycji.
Kiedy ciężko wstać z łóżka, a wyjścia nie ma, bo wiadomo, Jula sama nie zje, nie ubierze się, nie zrobi właściwie nic. To nagle okazuje się, że nie tylko nie jesteśmy niezniszczalni i nieśmiertelni (mity upadające kolejno po 20 i 30 roku życia), ale jeszcze do tego nie jesteśmy samowystarczalni. A tyle lat na tę teorię pracujemy, przekonując wszystkich dookoła, że to się wszystko da. Bo łatwo się pomaga, fajnie mieć poczucie, że się jest potrzebnym.
Działam od lat charytatywnie więc mam szeroki wachlarz tego typu emocji. Ale kiedy pomoc jest potrzebna nam, jakoś tak niezręcznie się wydaje… Bo powinniśmy ogarnąć, bo może jakoś się obejdzie bez tego i tamtego… W społecznym kulcie dawania sobie rady za wszelką cenę ciężko przyznać, że ma się słabszy dzień. Albo dziesięć.
I tu wkraczają przyjaciele – w wolnym tłumaczeniu – ludzie, którzy wiedząc, że z czymś może być problem, (mimo, że twardo mówimy, że nie ma), sami proponują pomoc, bo wiedzą lepiej. I tak, dowożono nam soczki witaminowe własnej roboty, cytryny, imbiry, miody i inne cudowności.
Dostarczano recepty i leki, nie tylko dla nas, ale też chorego na serce naszego pieska Lakiego (leki oczywiście musiały się skończyć akurat jak my ledwo na nogach staliśmy). Dostaliśmy nawet piękną bombkę, świeczkę i słoik pierniczków świątecznych, upieczonych dopiero co. Pytań o to, w czym można jeszcze pomóc padało mnóstwo.
Czuliśmy się naprawdę zaopiekowani. Tak zwyczajnie.
Niby nic takiego, ale jakoś tak, może albo z wiekiem, albo z okolicznościami (może też najadłam się za dużo leków przeciwbólowych…) zrobiłam się wyczulona na takie sytuacje, relacje, na sympatię, na przyjaźń. W tej całej wirusowej rzeczywistości dobrze było przekonać się, że nie jesteśmy sami nie tylko wtedy jak jest fajnie i wesoło. I można się spotkać i pośmiać. Co oczywiście uwielbiam. Ale też wtedy, kiedy trzeba przejechać autobusem pół miasta do weterynarza po leki dla psa przyjaciółki w mroźną pogodę, co nam autem zajęłoby 10 minut, ale nie byliśmy w stanie wyjść z domu, a co dopiero gdzieś jechać. I można było po drodze kupić cytrynkę i imbir. Wtedy kiedy można przywieźć to super lekarstwo na gardło i własnej roboty sok porzeczkowy. Kiedy można dać pyszny miód i pierniczki. Z siatką upominków, tak przy okazji. A na Święta przygotować wałówkę niezawodnych świątecznych specjałów i wypieków naszych Mam. Po stokroć za wszystko dziękujemy!
Tak można chorować. Tzn. nie polecam… ale, jeżeli już trzeba, to tak można.
Dlatego z tego miejsca chciałam podziękować za tę opiekę, wsparcie i gotowość do wszelkiego rodzaju pomocy w czasie kiedy my nosa z domu nie wystawialiśmy… no może nie do końca, bo z pieskiem trzeba było wystawić nawet i nogi. Cały czas żywiąc nadzieję, że przyjdzie lada moment ta chwila, gdy spacer wokół bloku nie będzie lotem na księżyc.
Przetrwaliśmy tak okres przedświąteczny, same Święta i czas do Nowego Roku. Z aktywnością na poziomie minimum.
I z przyjaciółmi.
Dziękujemy!