Mieliśmy plan – znaleźć odpowiednie pasy, kupić, zabrać ze sobą w podróż i już nie martwić się tym, że Julka kiepsko siedzi na fotelu w samolocie. Mieliśmy plan.
Pasy znaleźliśmy, cena oczywiście kosmos – 2 tys. zł, bo przeznaczone dla osób niepełnosprawnych, do stabilizacji w pozycji siedzącej. Były też inne opcje, np. specjalne siedzisko z pasami, ale w konkursie zastosowania praktycznego wygrały te właśnie pasy.
Dlaczego w ogóle ich szukaliśmy? Otóż latamy z Julką średnio raz, dwa razy w roku. To na tyle rzadko, by przy kolejnej podróży nie pamiętać całego zamieszania i naturalnego strachu przed lataniem, ale na tyle często, żeby odczuć potrzebę posiadania czegoś, co pomoże Julce nie tylko dobrze siedzieć, ale siedzieć w ogóle.
W samolotach tańszych linii lotniczych, z których korzystamy, fotele nie są rozkładane i jest bardzo mało miejsca pomiędzy rzędami. Pas jest jeden, zapinany na brzuchu, który może i chroni przed wypadnięciem z fotela przy większych turbulencjach, ale nie jest absolutnie w żaden sposób wsparciem dla osoby, która samodzielnie nie siedzi.
W efekcie Julka, napinając się, zsuwa się z fotela i trzeba ją podtrzymywać cały lot, co w tych wąziutkich rzędach jest nie lada wyzwaniem i poważnym testem dla naszego kręgosłupa…
Przed kolejną planowaną podróżą znaleźliśmy więc pasy, oczywiście z przeznaczeniem nie tylko do samolotu, ale docelowo też do samochodu. Kupiliśmy i pełni nadziei wzięliśmy ze sobą na pokład samolotu. I na tym kariera lotnicza pasów się zakończyła, okazało się bowiem, że fotele w samolocie mają złączone oparcie z siedziskiem, co uniemożliwia założenie pasów, ponieważ są one mocowane wzdłuż oparcia.
Nie skorzystaliśmy więc z nich w samolocie, Julka siedziała tak jak zawsze (jak widać na załączonym zdjęciu, puchowe kurtki są w tej sytuacji niezwykle pomocne) i po raz kolejny jakoś nam się udało w miarę spokojnie, choć niezbyt wygodnie, przetrwać lot.
Nie było w sumie najgorzej, Jula oglądała film i była spokojna, a lot nie trwał długo – 3,5 godziny. Jednak mieliśmy tak wielką nadzieję na rozwiązanie problemu, że jednak lekki zawód pozostał…
Pasy za to sprawdzają się w samochodzie. Julka jest w wieku, w którym fotelik samochodowy zaczyna być wyzwaniem, pozostają już tylko te dla dorosłych osób z niepełnosprawnościami, kosztują majątek, a też nie do końca spełniają nasze oczekiwania. Pasy są idealne, bo pięciopunktowe, bardzo wygodne, z szerokim zapięciem biodrowym. Potrzebny jest tylko zagłówek.
Wracając jednak do samolotu. Dla młodszych dzieci (do 7 lat) można kupić siedziska, które sprawdzają się w samolocie, starsi muszą sobie radzić sami, czyli najlepiej mieć kogoś, kto będzie ich asekurował na fotelu. Innej możliwości nie widzę.
Byłoby idealnie, gdyby linie lotnicze miały na pokładzie pasy dostosowane do swoich foteli. Choćby jeden, góra dwa, komplety w samolocie, dzięki którym osoba, która nie siedzi samodzielnie mogłaby stabilnie utrzymać się na fotelu. Nie byłby to – podejrzewam – duży koszt, myślę, że nawet jakaś dodatkowa opłata za taką opcję nie byłaby problemem. Stawką byłby przecież spokojny i wygodny lot. Są przecież opłaty za wykupienie miejsca, za więcej przestrzeni na nogi, za pierwszeństwo wejścia na pokład… Dlaczego nie za dodatkowe pasy?
Jest przecież cała procedura lotniczej asysty dla osób z niepełnosprawnościami, która działa naprawdę dobrze i sprawnie. Wystarczyłoby do niej dołączyć montaż pasów stabilizujacych w rzędach, i nie mówię tutaj o takich jak my kupiliśmy, te są drogie, ale jakichkolwiek pięciopunktowych, które byłyby lepsze od tego, który jest przy fotelu.
Trzeba chyba coś z tym zrobić i zawnioskować o taką zmianę.
A na razie będziemy latać tak jak możemy.