Podróż do ojczyzny św. Franciszka – kraju średniowiecznych miasteczek, zielonych wzgórz i kwiatowych dywanów

Podróż do ojczyzny św. Franciszka – kraju średniowiecznych miasteczek, zielonych wzgórz i  kwiatowych dywanów
Fot. Adminstrator

Przypadkowo wpadła mi w ręce piękna książka Romana Brandstaettera „Krąg biblijny i franciszkański, Kroniki Asyżu”. Święty Franciszek od dzieciństwa jest moim ukochanym Świętym, a Asyż opisany przez Brandstaettera wydaje się fascynujący. Od dawna też pociągały męża i mnie piękne krainy środkowych Włoch – Umbria i Toskania. Wyszukałam w Internecie oferty turystyczne z okolic Asyżu i wybrałam agroturismo Il Nocento Umbria – gospodarstwo na wsi położoneokoło 5 km od Asyżu, w przystępnej cenie. Postanowiliśmy pojechać samochodem, żeby przy okazji zobaczyć jeszcze to i owo po drodze.

Droga do Asyżu
Przez Niemcy nad Jezioro Bodeńskie

Wyznaczonego dnia spakowaliśmy się, pożegnaliśmy się z psami, które pozostawały pod opieką koleżanki i ruszyliśmy na zachód tzw. „berlinką”, prosto do Berlina. Z dworca w Tczewie zabraliśmy syna Tadzika, który w ostatniej chwili zdecydował się pojechać z nami.
Prognoza pogody nie była zachęcająca, jednak świat za oknem wyglądał przyjaźnie. Do granicy Polski od czasu do czasu przyświecało słońce. Pod Kostrzynem zauważyliśmy dużą przestrzeń wodną, której przedtem tu nie było. Okazało się, że wylała Warta. Jak okiem sięgnąć woda, w której sterczą wierzchołki drzew i zarośli. Woda dochodzi do samej szosy, która prowadzi wałem, jednak szosa jest sucha. Nad rozlewisko przyjeżdżają całe rodziny z aparatami fotograficznymi – jest niedzielne popołudnie, czas rodzinnych spacerów. Na szczęście jest to teren niezbudowany. Niedawno utworzono tu park Narodowy „Ujście Warty”. Natura może tu swobodnie szaleć. Odra mieściła się w wałach, po drugiej, niemieckiej stronie wylała jakaś nieduża rzeczka, podtapiając kilka gospodarstw. Za dorzeczem Odry rzeki i potoki trzymały się już swoich koryt, chociaż na polach widać było większe i mniejsze kałuże i ślady po ulewach.
Nagle nad zachodnim horyzontem pojawił się potężny wał czarnych chmur. Wyglądał przerażająco i pędził w naszą stronę ( a może to my jechaliśmy mu naprzeciw). Niedługo potem chmury obniżyły się i znaleźliśmy się w strefie deszczu. Z niewielkimi przerwami wycieraczki samochodowe pracowały ciężko do wieczora. Niewiele widzieliśmy – poza ogromną ilością olbrzymich wiatraków. Całe stada słupów z długimi kręcącymi się wolno skrzydłami obsiadły wszystkie wzgórza i wzniesienia.
Zależało nam na tym, żeby tego dnia zajechać jak najdalej w stronę Alp, więc dopiero po 21. , gdy szosę ogarniał coraz większy zmrok, zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. Zauważyliśmy spory hotel na skrzyżowaniu autostrad nr 9 (którą jechaliśmy) i nr 4, gdzie się zatrzymaliśmy – wysiadając w strugach deszczu.
Rano niebo było nadal pochmurne. Wsiedliśmy do samochodu z nadzieją, że na  południu będzie pogodniej. Jednak pierwsza połowa dnia też upłynęła w deszczu. Po południu chmury podnosiły się coraz wyżej, przed oczami zaczął się rozpościerać malowniczy krajobraz Saksonii a dalej Bawarii, ze ślicznymi miasteczkami wśród wzgórz. Im bliżej granicy z Austrią tym wiatraków było coraz mniej i w coraz mniej licznych stadach. Niektóre wyglądały nawet przyjaźnie.
Około 18.00 dojechaliśmy nad Jezioro Bodeńskie. Sama ta nazwa przyprawiała mnie o dreszcz. Słynne jezioro, znane mi dotąd było tylko z filmów wojennych, w których nocami  przeprawiali się przez nie z Niemiec do neutralnej Szwajcarii uciekinierzy i szpiedzy . Trzeba przyznać, że nie rozczarowuje. Jest ogromne, otoczone górami, po obu stronach, dokąd sięgnąć okiem schodzą do wody czerwone dachy miasteczek. Zatrzymaliśmy się już po austriackiej stronie, w miejscowości Bregenz. Był dość pogodny i nawet ciepły wieczór. Stanęliśmy na wschodnim brzegu jeziora,  otoczonym bulwarem, z rzędem potężnych, starych platanów i topoli. Przed nami ciemne fale ciągnące się za horyzont, za nami  niewielki port z dość dużymi pasażerskimi statkami, restauracyjne ogródki, a dalej malownicze stare miasto, z uliczkami pnącymi się w górę – jak na obrazku z turystycznych folderów. Jechaliśmy dość szybko cały dzień, nie zatrzymując się na posiłki, więc przyszedł czas na ciepłą kolację. We włoskiej knajpce przy porcie wybraliśmy spaghetti i pizzę – te nazwy nie wymagały tłumaczenia.
Po kolacji pojechaliśmy dalej w stronę Włoch – zatrzymaliśmy się na nocleg w pięknym miasteczku Feldkirch w pobliżu granicy z Lichtensteinem. Wokół już alpejskie szczyty, jeszcze nie te najwyższe, ale już ponad 2000 m. Nad miasteczkiem na wysokiej skale średniowieczny zamek. Stare, renesansowe domy, uliczki i zaułki, z których najmniejszy ma szerokość niewiele większą niż 1 m, i przeciska się przez bramy, w których ledwie mieści się mój mąż. Chodzimy po nich wieczorem, podwórka, fasady domów i mury zamku i kościelne wieże wyłaniają się ze smug reflektorów.

Od jeziora Bodeńskiego nad jezioro Maggiore
  Ranek przywitał nas deszczem. Chmury jednak były dość wysoko i nie zasłaniały krajobrazu. Przed nami był alpejski szlak nad kolejne legendarne jezioro – Maggiore, na granicy włosko szwajcarskiej.
Ruszyliśmy przez Lichtenstein – ostatnie niemieckie księstewko, któremu udało się jakimś cudem zachować niezależność. Maleńkie państewko, z maleńką stolicą skąpane było w deszczu, ale chmury podnosiły się coraz wyżej, odsłaniając małe miasteczka na zboczach gór. Nad stolicą – Vaduz – króluje średniowieczny książęcy zamek – teren prywatny, niedostępny dla turystów. Spod murów zamku widać prawie całe państwo – książę ze swoich okien może mieć na nie oko.
Wiemy, że to nie jest strefa euro i ciekawi byliśmy, czy uda się tu coś kupić. Udaliśmy się do spożywczego sklepiku po chleb – kasjer rzeczywiście nie przyjmuje euro, ale można zapłacić kartą. Natomiast na sąsiedniej poczcie kupiliśmy mapę Lichtensteinu za euro – tu z kolei kart nie honorują. Widać, tu co sklep, to obyczaj…

Ani się spostrzegliśmy, jak wjechaliśmy do Szwajcarii. Nasza cicha nadzieja, że im dalej na południe, tym ładniejsza będzie pogoda – spełnia się: ciemne deszczowe chmury bieleją i zmieniają się w wesołe cumulusy. Ośnieżone wierzchołki Alp początkowo stapiają się z białymi chmurami, ale wkrótce bieleją na tle błękitnego nieba. Droga  biegnie  to wykuta w zboczach gór, to po estakadach i w tunelach, które nie wiedzieć czemu bardzo podniecają moich kierowców. W końcu jednak gubią rachunek kilometrów pod ziemią – tunele są do siebie dosyć podobne, za to z zapartym tchem czekamy na widok, jaki  ukaże się po wyjeździe z brzucha kolejnej góry.

Koło południa na autostradzie pokazuje się znak zbliżającego się zjazdu do Locarno. Jeziora początkowo nie widać. Zjeżdżamy na boczną drogę, która wg mapy prowadzi samym brzegiem i rzeczywiście – przed nami rozpościera się aż po horyzont otoczona górami błękitna tafla wody. Droga oszałamiająca – wykuta w skale, trzeciorzędna,  więc nie trzymająca żadnych standardów, zwężająca się do kilku metrów.  Jacek i Tadzik zmieniają się za kierownicą – każdy chce poszaleć na zakrętach. Mniej więcej na jednej czwartej długości jeziora przekraczamy granicę szwajcarsko-włoską. Z daleka widzimy czerwone dachy jakiegoś miasteczka i postanawiamy zatrzymać się na kawę. Okazuje się, że trafiliśmy wspaniale – miasteczko Cannobio spływa po zboczach doliny kamiennymi, dwu – trzy kondygnacyjnymi domami, wąskimi uliczkami i zupełnie wąziutkimi zaułkami, biegnącymi  po schodkach i pod sklepieniami domów, prosto na bulwar nad stromo spadającym brzegiem jeziora, zastawiony kawiarnianymi ogródkami. Siadamy przy jednym ze stolików i pozostaje już tylko wybrać jedną z kilkunastu rodzajów kaw. Trafiłam na mrożony kawowo-mleczny płyn, z górką pianki i kulką lodową na dnie. Patrzymy na jezioro i przypominamy sobie filmy, w których przepływali je nocą wojenni uciekinierzy z Włoch do Szwajcarii. W rzeczywistości jezioro jest o wiele piękniejsze niż na filmach.

Przez północne Włochy
Czas ucieka, a droga jeszcze daleka. Ruszamy dalej, chcemy jak najprędzej przejechać równinę Padu. Kierujemy się na autostradę wiodącą w stronę Mediolanu , planujemy ominąć miasto i kolejną autostradą pojechać na Bolonię.
Nizina północno- włoska po alpejskich krajobrazach okazuje się brzydka i nudna. Nieciekawe miasta, dużo zakładów przemysłowych. Mkniemy jak najszybciej , licznik pokazuje nie mniej niż 130km/godz. czasem dużo więcej. Autostrady są dobrze oznakowane, mijamy z boku Mediolan, za Bolonią zjeżdżamy na drogę prowadzącą do Sieny.

Wreszcie kończy się równina i na horyzoncie pojawiają się coraz wyższe, zielone wzgórza. Wjeżdżamy w Apeniny. Jest coraz piękniej, Lokalna droga znów  wije się po szalonych zakrętach w górę i w dół, W pewnym momencie wjeżdżamy w dolinę, która coraz bardziej się zwęża i dojeżdżamy do głębokiej śródgórskiej kotlinki, gdzie zbiega się kilka dolinek rzecznych. Jest tu maleńka miejscowość z kilkunastoma domami przylepionymi do zboczy gór, wokół placyku okolonego kamiennymi mostami, na którym stoi dość okazały, jasny Palace Comune. Miejsce tchnie jakąś dziwną tajemniczością. Zatrzymujemy się na placyku. Z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że była tu kilka tysiącleci temu jedna z siedzib Etrusków.

Nadchodzi wieczór i zgodnie z naszym zwyczajem postanawiamy zanocować w najbliższym napotkanym hotelu. Znajdujemy go w Marzabotto –małej, raczej nieciekawej miejscowości , którą chyba rzadko odwiedzają turyści, bo obsługa hotelu zna tylko język włoski. Wyciągamy rozmówki , które okazały się bardzo przydatne. Na wieczorny spacer nie ma gdzie pójść, więc wcześnie zasypiamy.

Przed nami ostatni odcinek drogi do Asyża. Wyznaczamy najkrótszą trasę i planujemy tylko jeden „skok w bok” do San Gemignano,  średniowiecznego miasteczka, gdzie znajdują się jedyne w świecie kamienne wieże mieszkalne. Do miasteczka dojeżdża się bocznymi drogami, niezbyt dobrze oznakowanymi, ale trafiamy. Nie rozczarowujemy się. Kamienne miasteczko, jakby nietknięte czasem, mieści się za podwójnym pasem murów. W wewnętrznym pierścieniu, obok kamiennych, dość wysokich domów 13 średniowiecznych „wieżowców”, wysokich na kilkadziesiąt metrów. Nie mieszkało się w nich chyba komfortowo, bo w każdym jest tylko kilka wąskich okienek, gdzieniegdzie maleńki balkonik – ale wyglądają imponująco.

Wracamy na szlak. Autostrada szybko doprowadza nas do Perudżii, za którą zjeżdżamy na boczną drogę do Asyżu. Kilka km przed Asyżem  znajduje się agroturismo „Il nocento Umbria”, gdzie mamy zamieszkać. Okazuje się, że nasze agroturismo to samotne gospodarstwo na szerokiej równinie, otoczonej górami, do którego wiedzie prawie polna droga. Składa się z biało otynkowanego, dwupiętrowego domu, który zbudowano ponoć w XV wieku i parterowego pawilonu, gdzie mieszczą się pokoje gościnne. Obok ozdobny ogród z kwiatami i cyprysami, a w nim obowiązkowy basen. Z ogrodu rozpościera się widok na góry i zawieszone na wysokim, ciemnozielonym zboczu białe mury Asyżu. Za częścią reprezentacyjna znajduje się gospodarstwo – dwa konie, stadko owiec, stadko kur, świnia. Dalej ogród warzywny i pole. Całe gospodarstwo pięknie utrzymane. Po podwórku spacerują trzy bardzo przyjacielskie psy a od czasu do czasu przemykają rude koty. Jesteśmy zbudowani sympatycznym stosunkiem gospodarzy do zwierząt gospodarskich: wszystkie zwierzęta mają wybiegi, konie są oprowadzane, kury razem z dużą czarną świnią poruszają się swobodnie po gospodarskim podwórzu.

U celu podróży – Asyż
Asyż – rodzinne miasto św. Franciszka – to główny cel naszej podróży. Widoczna z daleka na zboczu lesistej góry piramida kamiennych domów otoczona wysokim murem, z potężną Bazyliką św. Franciszka na końcu , sprawia ogromne wrażenie. Wjeżdżaliśmy przez kamienną bramę z ogromnym wzruszeniem. Bywaliśmy tam codziennie i przeszliśmy chyba większość ulic i zaułków, zaglądnęliśmy do wszystkich kościołów, zatrzymaliśmy się przed każdym freskiem w Bazylice.  Muszę przyznać , że mam uczucia mieszane. Z jednej strony wzruszające ślady św. Franciszka i wspaniała uroda miasta – z drugiej tłum rozgadanych turystów, wycieczki posłusznie dreptające za przewodnikami i  błądzące zmęczonym wzrokiem po wskazanych przez niego miejscach: „tu, proszę popatrzeć, jest komórka w której Piotr Bernardone więził syna, tu Święty się urodził, tu pod stopami macie Państwo resztki rzymskiego Forum…”
W dodatku całe miasto jest starannie odnowione. Wyczyszczone mury z tutejszego jasnego wapienia lśnią biało-różowo, nawierzchnie uliczek i niezliczonych schodków w krętych, stromych zaułkach wyłożone są elegancką terakotą i równo przyciętą kostką, co krok eleganckie sklepy i oczywiście kafejki i restauracyjki. W tłumie turystów nie widać zwykłych mieszkańców. Wszystko to robi wrażenie jakby miasteczka filmowego lub skansenu, w którym  Święty Franciszek jest  atrakcją turystyczną.
Nawet Bazylice św. Franciszka trudno utrzymać religijny charakter. Jest ogromna, trójpoziomowa, wsparta na potężnych murach, widocznych z daleka. Najniżej znajduje się krypta z kamiennym grobem Świętego, nad nią dolny kościół, złożony z dwóch prostopadłych naw, nad nim kościół najwyższy, słynący z cyklu 28 fresków Giotta, przedstawiających sceny z życia św. Franciszka.
Piękne freski znanych i nieznanych artystów pokrywają ściany całej gotyckiej budowli.
W kościele dolnym raz w jednej, raz w drugiej nawie odprawiane są Msze Święte, podczas których Bazylika jest cały czas otwarta i nawet napomnienia księży i tablice „Silenzio!” nie przerywają szumu przechodzących i rozmawiających turystów. Chwilę względnej ciszy i skupienia przeżyliśmy tylko w kaplicy w krypcie.

Miłą niespodzianką była galeria pięknych portretów Jana Pawła II, ułożonych od początku do końca Jego pontyfikatu, umieszczona w kościele Św. Piotra.

O obecności stałych mieszkańców świadczą samochody i motocykle zaparkowane w różnych zakamarkach. Pewnego razu Tadzik wyjeżdżając z parkingu  pomylił drogę i nagle znaleźliśmy się na wąskiej uliczce wewnątrz miasta. Można było jechać tylko wprzód, co oznaczało w górę i w dół po uliczkach niewiele szerszych od samochodu, skręcających niespodziewanie pod kątem ponad 100 stopni. Siedziałam na tylnym siedzeniu z duszą na ramieniu, przeświadczona, że w najlepszym razie wyjedziemy bez bocznych lusterek – wyjechaliśmy jednak bez szwanku, a Tadzik był cały w zachwycie.

Czekaliśmy na dobrą pogodę, żeby wybrać się do Eremi  dei Carceri”  –  górskiej pustelni św. Franciszka, zespołu grot pod szczytem góry nad Asyżem.  Można tam dojechać samochodem, ale postanowiliśmy pójść pieszo.
Wreszcie nastał piękny, słoneczny poranek . Droga do eremów prowadzi spod  bramy miejskiej Porta Capuccino. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy szosą w górę. Wycięta w stromym zboczu pięła się serpentynami, z których roztaczają się rozległe widoki na równinę umbryjską, z siecią wsi i miasteczek wśród pól, winnic i sadów. Po kilku kilometrach stanęliśmy na małym placyku zamkniętym bramą z tablicą „Silenzio! Zona sacri”. Weszliśmy na drogę otoczoną kamiennym murem, prowadzącą do kamiennej budowli, kryjącej w sobie groty. Do maleńkiej groty św. Franciszka prowadzą wąskie i niskie przejścia, przez które z trudem się przeciskamy. W grocie jest odgrodzone miejsce długości niewysokiego człowieka, na którym kamień jest zupełnie wygładzony. Domyślamy się, że tu właśnie sypiał na gołej ziemi Biedaczyna, zanim bracia namówili go do postawienia skromnego klasztoru. Nie mogło się tu zmieścić nic więcej, może dzbanek z wodą. Przysiadam na chwilę na zimnym kamieniu, który widział tyle cierpienia i tyle miłości…
Za budowlą wychodzimy na lesiste zbocze, pocięte ścieżkami. Wąskie ścieżki rozszerzają się od czasu do czasu, a w rozszerzeniach stoją dwie, trzy ławeczki, czasem mały kamienny ołtarzyk. Najszersza, wysypana żwirem prowadzi do kapliczki, przed którą stoi kilkanaście drewnianych ławek. Całość odgrodzona jest kamiennym murem. To jedyne miejsce w Asyżu, które rzeczywiście ma coś z sakrum. Turystów jest niewielu, nie przyjeżdżają tu autokary  – razem z nami kilkanaście osób, przy czym na bocznych ścieżkach nikogo. Przed kapliczką siedziała w głębokim skupieniu jedna kobieta. Też tu cicho przysiedliśmy. Nie dochodził żaden „ludzki” hałas: ani głosy, ani szum samochodów, ale nie było cicho. Śpiewał jakby coraz silniejszy, mieszany chór ptaków – nigdy nie słyszałam tylu naraz.  Za czasów Św. Franciszka pewnie było ich jeszcze więcej i jego kazanie do ptaków stało się całkiem zrozumiałe.

Zeszliśmy do miasta pieszym szlakiem, bardzo stromą górską ścieżką. W lesie otoczyły nas nieznane zapachy. Rosły w nim przeważnie iglaste drzewa – różne gatunki sosen , cisy, cyprysy, od czasu do czasu dąb. W poszyciu intensywnie pachnące, żółto kwitnące krzewy, zarośla dziko rosnących bukszpanów i inne, nieznane mi krzewy o sztywnych błyszczących liściach. Góra zbudowana jest z jasnych wapieni – białe, szare i różowe kamienie w lesie w pierwszej chwili wzięliśmy za rozrzucone papierowe śmieci. Pomimo podpierania się kijkami treningowymi rósł ból w kolanach – z ulgą powitałam widok murów jednego z dwóch zamków nad Asyżem – Rocca Minore. Jeszcze trochę i stanęliśmy pod murami miasta.

Było około 15., pora obiadowa, o czym przypominały żołądki. Postanowiliśmy zejść do pierwszej z brzegu restauracji – niestety, otwarte były tylko kawiarnie, restauracje miały właśnie przerwę do godzin wieczornych. We Włoszech o tej porze się nie jada. Na szczęście do domu było niedaleko, a tam czekał zapas przywiezionych z Polski zupek błyskawicznych.

Św. Franciszek umarł w celi w skromnym klasztorze zbudowanym pod Asyżem, już na równinie, przy ukochanym kościółku Portunciola. Zachowało się to miejsce, zamienione w mikroskopijną kapliczkę, kilkanaście metrów od również w całości zachowanej Portuncioli.  Jedno i drugie ukryte jest dziś we wnętrzu ogromnej bazyliki Santa Maria degli Angeli.  Wątpię, czy Biedaczynie z Asyżu podoba się ten przepych.

Gubio
Około 30 km od Asyżu jest jeszcze jedno miasteczko, którego nazwa nie jest nam obca: Gubio. Kojarzą się z nim dwa imiona; Św. Franciszek i filmowy ojciec Mateusz. Św. Franciszek miał w Gubio przygodę z wilkiem, którego obłaskawił. Z naszego gospodarstwa jedzie się tam drogą przez grzbiet pasma wzgórz, przez okolicę stosunkowa mało zamieszkaną. Głębokie doliny porośnięte są żółto kwitnącymi krzewami, od czasu do czasu na zboczach jaśnieją gaje oliwne lub winnice, domostwa i małe miejscowości, położone z reguły na szczytach wzgórz, otoczone są często smukłymi cyprysami.
Gubio widać z daleka: szare mury przylepione są do stromego zbocza  dość wysokiej góry. Najbardziej okazałe budowle widoczne są na wyższych poziomach. Parkujemy pod miejskim murem i zanurzamy się w gąszcz uliczek i zaułków. Architektura podobna jak w Asyżu, zaułki jeszcze bardziej strome, z placu przed ratuszem rozległy widok na równinę otoczoną wzgórzami. W przeciwieństwie do Asyżu  miasto tchnie autentycznością. Szare kamienne mury pokrywa patyna czasu, na starym bruku dziurawy asfalt, na ulicach widać zwyczajne życie, mieszkają tu raczej skromnie sytuowani ludzie, są sklepiki i warsztaty. W maleńkich ogródkach drzewa owocowe i oliwki, na podwórkach i w oknach kwiaty, na ulicach dzieci i plotkujące sąsiadki. Spokojnego, pogodnego popołudnia nie zakłóca szum przewalających się fal turystów. Bardzo nam się tu podoba . Zastanawiamy się tylko, jak filmowy ksiądz detektyw może tu śmigać na rowerze – chyba tylko w poprzek , bo po stromych zaułkach wiodących na kolejne poziomy to raczej nieprawdopodobne.

Perugia
Perugia leży 20 km od Asyżu. Wiemy, że w średniowieczu było to dość potężne miasto – państwo, starające się opanować całą Umbrię, w tym Asyż. Miasto widoczne jest z daleka – jak większość miast tutaj, położone jest na górze. Po tym co już widzieliśmy nie spodziewałam się zaskoczenia – a jednak potężne mury i bramy zrobiły na nas imponujące wrażenie. Wewnątrz wysokie budynki, rozległy plac z ogromnym ratuszem – widać, że miasto było wielkie i zamożne. W średniowieczu rzeczywiście musiało być potęgą. W Perugii jest jeden z najstarszych europejskich uniwersytetów, prężny do dziś, co widać wieczorną porą na ulicach i placach, pełnych rozbawionej młodzieży, mówiącej wieloma językami. Jest tu też uniwersytet dla studentów-obcokrajowców. W labiryncie uliczek i stromych zaułków ciszej, ale wszędzie widać tętniące życie. Na budynkach i w zaułkach widać ich podeszły wiek: sczerniałe mury, zakurzone bramy, krzywe bruki tworzą  swoisty klimat starożytnego miasta. Spotkaliśmy tu jedyne w swoim rodzaju minimetro (tak się nazywa), które ma jeden wagonik i przypomina podziemną kolejkę linową. Po wschodniej stronie z placyku z widokiem na Asyż  można zjechać po stromym zboczu na niższe poziomy  przeszkloną windą. Z trotuarów przy murach widać chyba całą Umbrię. Dumne i drapieżne miasto miało cały kraj pod kontrolą.

Tadzika rozczarował tutejszy uniwersytet. Poszedł do biblioteki z nadzieją, że wyśle kilka ważnych dla niego maili, tymczasem nie tylko nie było tam dostępu do Internetu, ale cała biblioteka była staroświecka,  z  tradycyjnym katalogiem kartkowym i nie było widać studentów z laptopami. Zupełnie inny widok przedstawia skomputeryzowana biblioteka na jego Uniwersytecie Gdańskim. Pomyślałam sobie, że być może perudżański uniwersytet zachowuje dzięki temu  tradycyjnie wysoki  uniwersytecki poziom, w przeciwieństwie do polskich uczelni, których poziom spada z roku na rok coraz niżej. Niestety, nowoczesne narzędzia, dające niewyobrażalny niedawno dostęp do zasobów wiedzy światowej, zamiast służyć zdobywaniu wiedzy, wykorzystywane są często do zdobywania „papierków”jak najmniejszym wysiłkiem.

Orvieto i Spoleto
Kolejne bliskie umbryjskie miasta, które odwiedziliśmy, to Orvieto i Spoleto.  Oba średniowieczne, dobrze zachowane, otoczone wysokimi murami. Do malowniczych  uliczek i zaułków już się przyzwyczailiśmy, ale wprawiła nas w zachwyt gotycka katedra w Orvieto, jak wyczytaliśmy, jedyna w swoim rodzaju. Zbudowana z białego i czarnego marmuru, białą ścianę szczytową z pięknie rzeźbionymi trzema portalami ma pokrytą barwnymi mozaikami. Wśród nich rzeźbione postaci Apostołów i Świętych, wspaniała rozeta i wiele innych szczegółów. To wspaniałe dzieło sztuki z najdroższych materiałów skrywa w sobie największy skarb mieszkańców Umbrii – cudowną Hostię, która dała początek obchodom święta Bożego Ciała.  Spoleto nie zrobiło już nas większego wrażenia.

Boże Ciało w Spello i Asyżu
We Włoszech święto Bożego Ciała obchodzi się w niedzielę. Wypytywaliśmy nasze gospodynie, gdzie i kiedy będzie procesja. Powiedziały, że w Asyżu procesji nie ma, za to jest w pobliskim Spello.
Msza Św. miała być o 10.00, wyjechaliśmy około 9.00 i 20 minut później zobaczyliśmy tablicę Spello-1km. W tym momencie znaleźliśmy się w długim korku. Ze wszystkich stron zjeżdżały się do Spello samochody i autokary. Po kilku minutach przed nami ukazało się wzgórze okolone  średniowiecznym murem, a nad nim dachy i ściany kamiennego miasteczka. Na szczęście było jeszcze dość czasu, żeby ulokować gdzieś samochód. Z tłumem ludzi kierujemy się do bramy. Miasteczko okazuje się cudem architektury nie mniejszej urody niż Asyż. Całe pięknie udekorowane, wszędzie kwiaty i flagi. Za bramą, na niewielkim placyku stragany z odpustowymi różnościami . Płyniemy w tłumie stroma ulicą. W pewnym momencie tłum rozstępuje się na boki, a przed nami, na ulicy, rozpościera się wspaniały kolorowy dywan z płatków kwiatów. Za nim następne. Gdzie nie spojrzeć, środki ulic i zaułków wysłane takimi przepięknymi dywanami, w przeróżne ornamenty i wzory, fruwające motylki i latawce, a nawet całe sceny religijne  i całkiem współczesne. Każde z tych kwiatowych dzieł sztuki miało karteczkę z numerem – widocznie brały udział w konkursie.
Z tłumem ludzi wpłynęliśmy do dużego, barokowego kościoła. Udało nam się stanąć blisko ołtarza, który znajdował się pod okazałym kamiennym baldachimem.  Przed ołtarzem trzymali wartę dwaj wyprężeni karabinierzy, w staroświeckich mundurach. Mszę Św. odprawiał tutejszy biskup w asyście szeregu księży i licznej służby liturgicznej, złożonej z zastępu panów w różnym wieku ( w żółtych pelerynkach) i pań (w niebieskich pelerynkach).

Po Mszy obserwowaliśmy przygotowania do procesji. Orszak nie był długi: za krzyżem szedł szereg członków służby liturgicznej, umundurowana orkiestra dęta,  dwie wielkie, poziomo ułożone chorągwie i dwie małe, zabytkowe lampiony i baldachim osłaniający monstrancję. Za baldachimem podążali miejscowe notable: dowódca karabinierów w galowym mundurze, burmistrz i dwaj inni wysocy urzędnicy w uroczystych garniturach i minach. Wyszliśmy za orszakiem przed kościół. Otoczył nas tłum ludzi podążających w różne strony. Orszak zniknął w jakiejś uliczce. Zaczęliśmy więc wędrować po uliczkach i placykach, podziwiając kwiatowe dywany i nagle przed nami ukazała się procesja. Po czym wszystko się powtórzyło: ludzie chodzili w różnych kierunkach, my także i znów z jednej z uliczek wyszła na nas procesja. Wyglądało na to, że procesja chodzi po całym mieście swoimi drogami, a ludzie swoimi, przy czym od czasu do czasu te drogi się przecinają. Z tą różnicą, że biskup kroczył z monstrancją środkiem kwiatowych dywanów, a ludzie starali się ich nie deptać.

Wieczorem pojechaliśmy do Asyżu, chcieliśmy zobaczyć miasto oświetlone nocą. Było po 19. Weszliśmy do miasta a naprzeciwko nas wyszła procesja. Jeszcze skromniejsza, księdzu z Eucharystią towarzyszyła służba liturgiczna i rząd świeckich w szarych pelerynach (jakiś świecki zakon prawdopodobnie). Orszak skierował się w stronę kościoła św. Rufina a my poszliśmy za nim. Na trasie procesji też pojawiły się dywany z kwiatów, ale było ich niewiele i nie tak wspaniałe. Weszliśmy z orszakiem do kościoła i w ten sposób zakończyliśmy udział w procesji jak należy.

W niedzielę wieczorem Asyż okazał się o wiele bardziej przyjazny i przytulny. Ulice prawie puste, dużo ciszej i spokojniej, jeden po drugim zamykały się kościoły, sklepy i knajpki. Wieczorna iluminacja niezbyt imponująca, tylko Bazylika i zamek Rocca Maggiore oświetlone rzęsiście i widoczne z bardzo daleka.

Gdy w poniedziałek rano żegnaliśmy się z Asyżem   plac przed Bazyliką zastawiony był wypieszczonymi starymi samochodami, przeważnie angielskimi, z kierownicą  po prawej stronie. Okazało się, że to przystanek w rajdzie starych samochodów do San Marino. Prowadzili przeważnie starsi panowie i starsze panie.

Droga powrotna
Przez San Leo, San Marino, Rawennę do Wenecji
Powrót do domu zaczął się w upalny dzień, całe szczęście, że samochód jest klimatyzowany. Pierwszego dnia zaplanowaliśmy dojechać przez Rawennę w pobliże Wenecji.
Krajobrazy apenińskie są wspaniałe. Tu rzadko spotyka się tunele, więc widoki są rozległe. Im dalej na północ, tym dziksze doliny, zbocza gór strome i skaliste, kończą się drzewa oliwne, za to pojawiają się świerki. Na mapie zaznaczono dwiema gwiazdkami miejscowość San Leo. Nie jest opisana w przewodniku, czuliśmy jednak, że może być interesująca. Zjechaliśmy na zupełnie boczną drogę, która pięła się w górę. Wokół nas wyrastały coraz wyższe pionowe skały. Z daleka widać było na wierzchołkach gór jakieś budowle.Za którymś zakrętem wyłoniła się wysoka, naga skała, z zamkiem na szczycie. Drogowskaz wskazał na San Leo. Przejechaliśmy wąską drogą wyrąbaną w zboczu i znaleźliśmy w maleńkiej miejscowości u stóp potężnego zamku. Kamienne domy, ryneczek ze starą studnią i dwa ponad tysiącletnie, surowe, czysto romańskie kościoły, na jeszcze starszych fundamentach. San Leo polecam wszystkim, którzy będą w tych stronach.

Niedaleko od San Leo, króluje na wyniosłym grzbiecie górskim maleńkie państewko, jedna z najstarszych na świecie republik, której jakimś cudem przez całe wieki udało się zachować niezależność – San Marino. Zamknięte w wysokich murach opartych na stromych skałach składa się ze stolicy – starego miasteczka San Marino, kilku wsi i trzech zamków.  Z centralnego placu z ratuszem  z jednej strony otwiera się rozległy widok na okoliczne doliny i góry. Ratusza strzegą gwardziści w staroświeckich mundurach. Na jednej z wąskich ulic wzdłuż murów mijamy kilka ministerstw, z których każde mieści się w niewielkiej kamienicy . Mieszkańcy żyją dziś głównie z turystyki.

Nie rozczarowała nas też matka kościołów chrześcijańskich, licząca  półtora tysiąca lat Bazylika św. Apolinarego w Rawennie. Ogromna ceglana budowla jest wewnątrz wsparta na  dwóch rzędach marmurowych kolumn. Zajmująca całe prezbiterium bizantyjska mozaika z centralną postacią św. Apolinarego jako Pasterza powala na kolana. Niegdyś innego rodzaju mozaika zdobiła posadzkę, dziś zostały z niej tylko fragmenty. W centralnym punkcie kościoła stoi marmurowy grobowiec  Świętego Patrona, zwieńczony niewielkim ołtarzem, a pod ścianami marmurowe, rzeźbione sarkofagi . Wnętrze jest surowe i dostojne.

Z  Rawenny pojechaliśmy do Wenecji drogą nad morzem, przecinającą  deltę Padu i Adygi. Niestety droga okazała się nudna, nieciekawa krajobrazowo, zabudowana chaotycznymi osiedlami i zakładami przemysłowymi, w dodatki wyboista i zapchana tirami. Nagroda – niespodzianka czekała na jej końcu, na południowym brzegu Laguny Weneckiej. Znajduje się tam 50. tysięczne miasto Chioggia, o którym nic nigdy nie słyszeliśmy, a które okazało się mini Wenecją. Jest tu duży port rybacki, sięgający nabrzeżami w głąb miasta, a część ulic stanowią kanały z piętrzącymi się nad nimi pałacykami, połączonymi  łukowatymi mostkami. Pomiędzy nimi uliczki zakończone domami z podcieniami, pachnące rybami, na sznurach rozwieszonych  wysoko pomiędzy oknami  suszy się pranie.  Zabytkowy ratusz i kościoły, na placykach i na bulwarze nad morzem restauracyjne ogródki, wieczorem zapełnione młodymi ludźmi i rodzinami z rozbawionymi dziećmi. Gdy około 23. wracaliśmy do hoteliku przy porcie, place i restauracje  były jeszcze pełne ludzi.

Wenecja
Za radą znajomych, którzy już tu bywali, zaparkowaliśmy bez trudu samochód na stałym lądzie w Fusinie, skąd co godzinę odchodzą tramwaje wodne do miasta. Od strony laguny zbliżająca się Wenecja przedstawiała wspaniały widok. Nie rozczarowałam się też po zejściu na brzeg. Wędrowaliśmy pieszo po znanych z licznych fotografii ulicach i mostach. Uderzały kontrasty: nadspodziewanie rozległe place w poszczególnych dzielnicach i wąziutkie na jednego człowieka zaułki. Wspaniale odrestaurowane pyszne budowle na Placu Świętego Marka i okazałe pałace nad Canale Grande, i sypiące się, mniej okazałe pałace i kamienice nad bocznymi kanałami. Co prawda te spatynowane mury są bardzo malownicze i tworzą niepowtarzalny klimat wielowiekowej historii, ale ich stan budzi obawy, że długo nie wytrzymają. Pomimo natłoku turystów Wenecja jest żywym miastem: obok ekskluzywnych sklepów dla turystów na placach i bulwarach przed południem rozkładają się targowiska warzyw, owoców i ryb, na kanałach obok wytwornych gondoli pływa masa zwykłych, większych i mniejszych łodzi, zastępujących samochody. Byłoby pięknie, gdyby nie straszliwy upał, przygniatający nawet w zacienionych zaułkach. Chłód znad wody w czasie powrotu przywrócił nas do życia.

Znowu przez Alpy – wśród wiecznych śniegów
Dzięki  dokładnemu przestudiowaniu kilku map drogowych wyjechaliśmy zgrabnie na właściwą autostradę i pojechaliśmy na północ. Dość szybko skończyła się nizina i nad horyzontem ukazały się wysokie ciemne góry. Zjechaliśmy na boczną drogę. Do granicy Austrii szosa prowadziła przeważnie dolinami, nad nami piętrzyły się coraz wyższe, skaliste szczyty,  pinie i cyprysy zastąpiły znajome świerki i można było odetchnąć cudownie chłodnym, rześkim powietrzem. Noc spędziliśmy już w Austrii, w przytulnym i niedrogim pensjonacie w górskiej wsi Sillian.

Następnego dnia postanowiliśmy zakosztować wysokich partii Alp . Wybraliśmy trasę prowadzącą na północ obok najwyższego szczytu Alp austriackich – Grossglockner, 3797 m n.p.m. Nie rozczarowaliśmy się. Początkowo jechaliśmy dość długo dolinami  rzecznymi. W pewnym momencie droga zaczęła się ostro wznosić w górę pokonując na dość  krótkim odcinku ponad 1000 m wysokości. Znaleźliśmy się w strefie wiecznego śniegu i nagich skał. Pierwsze miejsce postojowe to parking nad doliną, gdzie jeszcze w latach 70-tych płynął lodowiec. Dziś jest to charakterystyczna dolina u-kształtna, wypełniona rumowiskiem skalnym i błotem, a na końcu jeziorem. Po drugiej stronie doliny błyszczy w słońcu pokryty śniegiem Grossglockner. Ku naszej radości dalsza droga znów pięła się w górę, coraz wyżej i wyżej, w niektórych miejscach   w śnieżnym tunelu, który wycinały czuwające na poboczu spychacze. Na wysokości około 2000m przejechaliśmy na drugą stronę grzbietu tunelem i znaleźliśmy się na parkingu, z którego roztaczał się niezapomniany widok na krainę śnieżnych szczytów i skalnych urwisk. Okazało się, że to jeszcze nie koniec. Można wjechać bardzo stromą i wąską serpentyną na skalny szczyt o wys. 2570 m. Nie byliśmy do końca pewni naszego samochodu ale zaryzykowaliśmy. W górę prowadził Tadzik i udało się. Wysiedliśmy pod tablicą oznajmiającą, że jesteśmy na wysokości 2571 m n.p.m., a więc ponad szczytami Tatr. Wiał bardzo silny wiatr, trudno było ustać na nogach, więc nie zabawiliśmy tam długo, ale zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.

Dalej można już było tylko zjeżdżać w dół. Stroma serpentyna o spadkach nawet 19%,  w ciągu godziny sprowadziła nas do doliny położonej o około 2000 m niżej. Tak duże zmiany wysokości w bardzo krótkim czasie nie były obojętne dla naszych organizmów – odczuwaliśmy zawroty głowy i zmęczenie. Obiad w przydrożnym zajeździe przywrócił nam siły. Wystarczyło ich jeszcze na zwiedzenie Salzburga – miasta szczycącego się pobytem Mozarta, które niegdyś było też silnym ośrodkiem państwa kościelnego. Stare centrum miasta z zamkiem na wysokiej skale, pięknymi placami i bardzo ciekawymi kościołami warte było uwagi. Tym bardziej, że  można tam dostać znakomitą mrożoną kawę po wiedeńsku – a dzień był upalny.

Powrót do codzienności
To był już ostatni akcent naszej wyprawy. Dalej wracaliśmy z ziemi włoskiej do Polski  przez Czechy, z jednym tylko noclegiem za austriacką granicą.
Wlokąc się za ciężarówkami, przepychając przez zakorkowane miasta, stojąc przed przejazdami kolejowymi, z zazdrością wspominaliśmy, jak łatwo i szybko jeździ się po Włoszech, gdzie pomimo trudnych warunków terenowych istnieje gęsta sieć bezkolizyjnych, dwupasmowych dróg szybkiego ruchu, a każde miasto ma obwodnicę i wielopoziomowe rozjazdy. Kraj mamy rozległy i piękny, i nawet niebiedny, ale podróżuje się po nim fatalnie.
Przejechaliśmy w sumie ponad 5 tysięcy kilometrów, przez 7 krajów (nie licząc Polski), nie wyciągając nawet dokumentów z kieszeni, bez żadnych kłopotów i nigdzie nie czuliśmy się obco. Przeszkadza trochę nieznajomość obcych języków, ale tu, w Europie, w codziennych sprawach wystarczy elementarny zasób słów i gestów. Przez większość mojego życia taka możliwość swobodnego poruszania się po świecie była nierealnym marzeniem i wciąż mnie zadziwia, tak samo jak to, że wszędzie nasza obecność traktowana jest jak coś zupełnie oczywistego. Dla naszego syna to normalność i oby tak było także w następnych pokoleniach Europejczyków.

  Teresa Bocheńska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 5522

Print Friendly, PDF & Email