Tydzień z transplantacją: (Nie)zwykły człowiek

Tydzień z transplantacją: (Nie)zwykły człowiek
Fot. Adminstrator

Jesteśmy zlepkiem zdarzeń, które tkwią w nas i trwale wpływają na nasze emocje i późniejsze decyzje. Nie jesteśmy nieprzemakalni. Nasiąkamy tym wszystkim, co się dzieje w naszym życiu – mówił dr hab. n. med. Marek Pacholczyk, wybitny specjalista w dziedzinie medycyny transplantacyjnej, Ordynator Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie.

A.M: Transplantolog musi „żonglować czasem”. Połączenie życia rodzinnego i zawodowego na pewno nie jest łatwe.

M.P: Problem polega na tym, że to jest dział medycyny niezwykle absorbujący. Stawia to ogromne wymagania nie dla nas, którzy tą dziedziną się zajmujemy, ale dla naszych rodzin. Prawdą jest, że transplantolog jest dyspozycyjny 365 dni w roku, więc nie jest to nic nadzwyczajnego, kiedy nie ma nas na święta w domu, że nie przyjdziemy na umówione spotkanie. Ktoś, kto chce zajmować się przeszczepami, zdaje się podpisywać cyrograf. Ogrom zaangażowania kosztem najbliższych. Mogę tylko dziękować, że moja szanowna małżonka – pierwsza i jedyna – rozumie to i szanuje. Oczywiście zawód ten nie jest przywiązany do płci, dlatego mężowie kobiet transplantologów także muszą wykazać się niemałym zrozumieniem. Umówienie się czy zaplanowanie pojedynczych terminów nie koniecznie musi być zrealizowane. 

Gdyby można było cofnąć się w czasie, czy zmieniłby Pan decyzję o kierunku studiów?

Specjalizacji bym chyba nie zmienił. Kocham w moim zawodzie to, że jedna operacja może przesądzić o losie chorego, że efekt naszej pracy jest widoczny. Człowiek wjeżdżający na salę w dramatycznie ciężkim stanie, po kilku godzinach od operacji staje się całkowicie innym człowiekiem z wizją na przyszłość. To co bym zmienił, to trochę inaczej pokierowałbym swoją karierą, bo to jest coś, czego nauczyłem się za późno. Z pełnym oddaniem zajmowałem się leczeniem chorych, a zupełnie zaniedbywałem tę część naszego zawodu, która polega na pozyskiwaniu stopni naukowych. Przez długie lata utrudniało mi to leczenie, ponieważ są uprawnienia, które podlegają tylko osobom o konkretnych tytułach. Zdecydowanie zachwiałem balans między rozwojem zawodowym a leczeniem i opieką nad chorym. Oddawałem cały swój czas, energię i emocje pacjentom. Jak zorientowałem się, że brak stopni naukowych dramatycznie upośledza moje możliwości wykonywania zawodu, to zabrałem się za siebie i zrobiłem to co musiałem. Teraz już łatwiej mi się pracuje. W rozmowie z dyrekcją szpitala łatwiej jest mi uzyskać czy wynegocjować rzeczy, których zwykły „szeregowy pracownik” – choć wykonujący takie same operacje, ale nie posiadający tytułów –  nie mógłby załatwić. Jednak przyznaję, że zrobiłem to o 5, może nawet 10 lat za późno.

Pamięta Pan swoją pierwszą samodzielną operację?

Pierwszą operacją, którą pamiętam, była operacja, w której uczestniczyłem jako asystujący student. Było to na wczesnym etapie studiów, drugi może trzeci rok. Mieliśmy z kolegami „rozrywkowe plany” na popołudnie, broń Boże żadne naukowe (śmiech). Ale jeden z kolegów miał wcześniej zebranie koła naukowego transplantacyjnego – wtedy o przeszczepach nie miałem zielonego pojęcia, bo wydawało mi się, że w przyszłości zostanę chirurgiem dziecięcym i w tę stronę szedłem – i tak przez przypadek trafiłem na te zebranie koła. Po wysłuchaniu chirurga prowadzącego, padło pytanie, kto chce wziąć udział w dzisiejszej operacji przeszczepienia nerki. To pokazuje, jak przypadek rządzi naszym życiem. Widząc, że nikt nie podnosi ręki, zgłosiłem się z myślą: a co mi tam, przynajmniej zobaczę kolejną operację. I poszedłem.

To jest właśnie ta sytuacja kiedy poczuł Pan, że chce zostać transplantologiem?

Trafiłem na salę, gdzie przygotowanie do operacji nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Ale po chwili wniesiono tkankę, która wyglądała jak zamrożone mięso z lodówki. Potem to „coś” zostało przeniesione na stół operacyjny. Chirurg któremu asystowałem, podłączył naczynia, zdjął klemy naczyniowe i nagle zobaczyłem, jak z tego zimnego mięsa zrobił się żywy, pulsujący, funkcjonujący narząd. To była tak niewiarygodnie przemawiająca do mnie sytuacja, że nagle cały mój niecny plan zostania chirurgiem dziecięcym legł w gruzach.

Życie płata figle.

Jak dalece płata figle, mogę Pani powiedzieć na własnym przykładzie. Proszę sobie wyobrazić, że ten chirurg, któremu wtedy asystowałem, który był dla mnie wtedy pół–Bogiem, ponieważ robił tak cudowną operację jak przeszczepienie nerki – dwadzieścia parę lat później przyszedł do mnie, żeby prosić mnie o przyjęcie go do mojego zespołu i pracowanie pode mną jako pod szefem. Splot sytuacji spowodował, że wtedy już kierowałem programem przeszczepiania wątroby.

Jeśli pamięta Pan pierwszą operację, to może znajdzie się w pamięci i ta najważniejsza?  

Takich operacji jest sporo, ale taką, która najbardziej zapadła we mnie i jest związana z tym, czym się dzisiaj zajmuję, była operacja wykonana po powrocie do Polski z Holandii (pracowałem tam przez dwa lata w zespole przeszczepiania wątroby). Był to lipiec 2000 rok. Miała to być pierwsza samodzielna operacja, bez stojącego obok kogoś, kogo mógłbym poprosić o pomoc. Byłem zostawiony sam sobie. Emocje? Potężne. To jest taka sytuacja, w której stopień skupienia i koncentracji powoduje, że nie dostrzegamy wielu rzeczy, które się wokół nas dzieją. Do dzisiaj nie potrafię zrobić dokładnej retrospekcji. Podobno na sali operacyjnej było około 50 osób, których ja nie widziałem. Dodatkowo zwracał się do mnie Kierownik Katedry i Kliniki zadając mi jakieś pytania, a ja go ignorowałem, bo po prostu go nie słyszałem. Świat składał się tylko z pola operacyjnego i tego człowieka, który leżał na stole.

Ile trwały takie operacje, kiedy Pan zaczynał?

Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, ale wtedy przeszczepienie wątroby trwało od 8 do 11 godzin. Kiedy jechałem się szkolić, nie wiedziałem, czy mój organizm poradzi sobie z tak gigantycznym wysiłkiem fizycznym. Podczas pierwszych asystowanych, a później już wykonywanych operacji przeszczepiania wątroby w Holandii, zdałem sobie sprawę, że jest to rodzaj amoku. Wszystko co robi nasz ustrój w tak stresujących momentach, kompletnie wyłączało moją świadomość i odczucie zmęczenia. Wyczerpanie przychodziło dopiero, kiedy odpływała z organizmu adrenalina. Po operacji szedłem podyktować opis operacji – ponieważ w Holandii nie pisze się samemu takich dokumentów, tylko dyktuje się to odpowiednim osobom, które to zapisują – i wtedy okazywało się, że nie mam siły podnieść się z wersalki, że mój kręgosłup wygięty jest w dziwne kształty, że boli każdy mięsień.

Jak jest dzisiaj?

Dzisiaj aż takich emocji nie ma. Te dwadzieścia lat przeszczepiania wątroby dało bardzo duży postęp, którego sam nie przewidywałem. Operacja, która dawniej trwała 8–10 godzin, dzisiaj nie przekracza 5 godzin (3h 45min czy 4h z kawałkiem). Jednak nadal jest to dużo. Osobom, które mówią, ze stanie przez taki czas nie jest niczym męczącym, mówię, żeby stanęły w lecie na plaży, w pełnym słońcu. Człowiek po dwudziestu minutach jest już wycieńczony i zaczynają go boleć nogi. A dlaczego akurat na plaży? Chory musi być podczas operacji ogrzewany, w związku z czym okryty jest czymś w rodzaju powietrznej kołdry, w której przepuszczane jest gorące powietrze. Ta „kołdra” grzeje nie tylko chorego ale i chirurga, który obok niego stoi. Lampa z góry, choć nazywa się bezcieniowa, to też jest 41 stopni, więc ta atmosfera rzeczywiście przypomina rozgrzaną plażę. Muszę się kiedyś zważyć przed i po operacji, bo przewiduję, że tracimy około 1,5 litra wody. Po operacji pragnienie jest ogromne.

Z własnego doświadczenia wiem, że ludzie przywiązują się do swoich lekarzy. Czy trudno jest postawić granicę „pacjent – lekarz”?

Są różne modele bycia lekarzem. Należę niestety – a może właśnie stety – do modelu, w którym dopuszczalne są bliskie związki emocjonalne z pacjentem. Polega to na tym, że jako lekarz silnie przeżywam historię mojego pacjenta, jego los nie jest mi obojętny. Z kolei ze strony moich pacjentów doświadczam silnych emocji, które odzwierciedlane są tym, że wielu z nich mówi do mnie tato. Mówią, ze urodziłem ich po raz drugi. Mogę się nawet przyznać, ze ojcem chrzestnym mojego syna jest jeden z pacjentów, któremu przeszczepiłem wątrobę. Wszedł on poniekąd do mojej rodziny. Nigdy nie prezentowałem tego drugiego modelu lekarza, czyli lekarza na dystans. Oczywiście przesada w żadną ze stron nie jest dobra. Przekroczenie pewnych barier jest niedopuszczalne, są na to stricte lekarsko–prawne zasady. Myślę jednak, że wielu chorym pomagało to, że złapałem ich za rękę i powiedziałem: słuchaj, damy radę, nie denerwuj się!

Czy jest jakieś pytanie z wywiadów, które powtarza się najczęściej?

Nie jest to pytanie o sukces, ani nie jest to pytanie o karierę. Najczęściej zadawanym pytaniem jest pytanie o moją rodzinę. Jest to w pełni uzasadnione. Wszyscy wyobrażają sobie, jak może wyglądać życie rodzinne lekarza, podczas gdy jego praca pochłania tak naprawdę całość czasu. Operacje, dyżury, pisanie artykułów, prowadzenie badań naukowych, opracowanie prezentacji na różne konferencje. Takie pytanie jest sednem sprawy, dotyka bardzo istotnego elementu naszego zawodu. Zaraz po tym pytaniu plasuje się kwestia emocji, stresu i radzenia sobie z wysiłkiem fizycznym jakim jest długa operacja.

 

  Agnieszka Malinowska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 15959 

Print Friendly, PDF & Email