Moje bliskie podróże. Suwalszczyzna – polodowcowe odludzie

Moje bliskie podróże. Suwalszczyzna – polodowcowe odludzie
Fot. Adminstrator

Wepchnięta głęboko w północno-wschodni zakątek Polski mami swoimi widokami – licznymi pagórkami poprzetykanymi taflami jezior, urokliwymi rzeczkami i głazowiskami. Suwalszczyzna – cicha i spokojna kraina bez tłumów i hoteli – gdzie można odpocząć od codzienności.

Czas długo oczekiwanego urlopu w końcu nastał. Torby i plecak spakowane, więc w drogę! Tegoroczne wakacje tradycyjnie spędziłam wraz z mężem na Suwalszczyźnie, gdzie w niewielkiej miejscowości Hańcza (17 km od Suwałk), mieszka rodzina męża, która prowadzi największe na terenie województwa podlaskiego gospodarstwo rolne składające się sponad 400 ha lasów i pastwisk. Latem wypasa się na nich ponad 800 owiec i 300 byków. Przy domu zaś znajduje się niewielkie schronisko agroturystyczne, w którym znajdowała się nasza baza noclegowa. Na podróż po zakątkach Suwalszczyzny, skusiła się także moja siostrzenica z chłopakiem i ich znajomy. Wakacje zapowiadały się więc interesująco, tym bardziej, że prognoza pogody była wprost wymarzona do letnich wojaży: słońce i temperatura nie schodząca poniżej 25 stopni. Raj! Ale do rzeczy…

Z Elbląga wyruszyliśmy z samego rana, 1 lipca. Oczywiście samochodami, gdyż autobusem nie byłoby możliwości zobaczenia po drodze tego, co się chce zobaczyć. Po drodze odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc, do których niewątpliwie zaliczyć można Gierłożę k. Kętrzyna, gdzie znajduje się Kwatera Główna Adolfa Hitlera z czasów inwazji na Związek Radziecki. Zwiedzanie całego kompleksu bunkrów to nie lada gratka, nie tylko dla miłośników militariów i inżynierii wojskowej. Głęboko poukrywane w lesie budowle robią ogromne wrażenie na każdym, kto stara się zgłębić ich tajemnice. Niestety przyszło nam w szybkim tempie zwiedzać wojenne obiekty, gdyż komarów tu było co niemiara a ich „pieszczoty” nie należały do najprzyjemniejszych.
Po pokonaniu ponad 300 km, wreszcie dotarliśmy do Hańczy, gdzie mieliśmy spędzić najbliższe 8 dni. Była godzina 17.00, gdy ulokowaliśmy nasze bagaże w schronisku i nie tracąc czasu, poszliśmy na pobliski punkt widokowy znajdujący się na Leszczynowej Górze.  Zalesione wzniesienie o wysokości 272 metrów, opadające, stromym urwiskiem ku jezioru Hańcza… widok stąd jest nieziemski, szczególnie wczesnym wieczorem, kiedy tafla wody uspokaja się, a korony otaczających ją drzew oświetlają promienie zachodzącego słońca.  Niedaleko wzniesienia znajduje się wieś Przełomka z kąpieliskiem nad Hańczą, najgłębszym jeziorem w Polsce. Powierzchnia jeziora wynosi około 304 ha, długość około 5 km i szerokość 1 km. Muszę tu koniecznie dodać, że jezioro Hańcza jest rezerwatem krajobrazowo-wodnym i słynie nie tylko z największej głębokości  (108, 5 m), ale i z niezwykle czystej, wręcz przezroczystej wody – uwaga! – zdatnej do picia. Obserwując piękno tamtejszej przyrody ma się wrażenie, że Suwalszczyzna to zapomniany koniec świata.

Dzień I – Stańczyki
Tuż przed godziną 8 obudziły nas odgłosy z pobliskiego kurnika, a żwawy kogucik nie dawał za wygraną i od wczesnych godzin porannych piał przyjezdnym, że szkoda czasu na spanie. W dialog z kurami wdały się owce z sąsiadującej z podwórzem owczarni. Nie ma to jak wiejskie klimaty na rozpoczęcie dnia:)

Pogoda idealna na rower i zdjęcia w plenerze – przejrzyste niebo, słońce i lekki wiaterek. Byliśmy wniebowzięci, bo dla fotografa krajobrazu to prawdziwa uczta. Muszę tu pochwalić mojego męża Piotrka, który napstrykał tyle niesamowitych fotek, że trudno mi było wybrać te najpiękniejsze do „pourlopowego” albumu.

– Dziś w planie Stańczyki! – krzyknęła ekipa. Rowery są, bo wujek z ciocią mają również wypożyczalnię jednośladów, więc najmniejszego problemu nie było, by trasę pokonać jadąc dwukołowcem. Podążamy starym, przedwojennym nasypem kolejowym, obecnie szeroką drogą szutrową, na której wytyczono szlak rowerowy. Piękny krajobraz – liczne jeziora i oczka wodne wkomponowane w polodowcowe morenowe wzniesienia, lasy, łąki, bociany i my. Zapomniałabym o krowach, pasących się na przydrożnych poletkach, bacznie obserwujące przejezdnych turystów. Przed nami 11–kilometrowa trasa. Początek bardzo miły i przyjemny. Sielskie widoki, cisza, spokój, jednak nic co dobre nie trwa wiecznie. W okamgnieniu droga zmieniła się w piaszczystą, z wystającymi kamieniami „ścieżkę zdrowia”, pnącą się co rusz pod górkę. Nasze nogi musiały mocno pedałować, żeby nie skończyć z tyłkiem na kamieniach.
Tuż przed wjazdem na asfaltową drogę w Maciejowiętach, ujrzeliśmy  największe w Polsce wiadukty kolejowe zbudowane w latach 1912 -1926, zwane często ”Akweduktami Puszczy Romnickiej”. Ich rozmiary są imponujące: długość ponad 200 metrów, wysokość 40 metrów. Ich doskonałe proporcje, klasyczne łuki i smukłe filary na tle soczystej zieleni puszczy, zaparły dech w piersiach, co wynagrodziło nam trud pedałowania. Po raz pierwszy na Stańczykach byłam 10 lat temu. Od tamtego czasu wiele się zmieniło w otoczeniu mostów – miejsce to stało się bardzo skomercjalizowane. Samochód można zostawić tylko na płatnym parkingu, a i wstęp na mosty jest płatny.

W drodze powrotnej mieliśmy zahaczyć o dwa bunkry z II wojny światowej, znajdujące się w okolicach wsi Prawy Las. Niestety, przeoczyliśmy zjazd do wioski i niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Przerośli, z której przyszło nam pedałować dodatkowe 10 km.  Ale nic straconego: chłopaki postanowili, że spenetrują bunkry następnego dnia.

Dzień II – plażowanie
Troszkę zmęczeni wczorajszą walką z kamienistymi przeszkodami, postanowiliśmy odpocząć nad pobliskim jeziorem Hańcza. Piesza kilkukilometrowa wycieczka, po nagrzanym od wczesnych godzin porannych asfalcie, pomogła nam zapomnieć o bolących pośladkach. Po drodze odwiedziliśmy sklep w Błaskowiźnie i dalej pomaszerowaliśmy nad wodę. Na miejscu zastaliśmy nieliczną gromadkę plażowiczów i, jeśli dobrze pamiętam, nurków, bo miejsce gdzie postanowiliśmy zażywać wodnych i słonecznych kąpieli to tzw. plaża nurków, skąd startują na głębiny Hańczy. Słońce przyjemnie przypiekało, a wiejący od czasu do czasu wiaterek, dawał uczucie pożądanego chłodu. Było to złudne, gdyż po powrocie do schroniska, bardziej przypominałam raczka a niżeli siebie sprzed kilku godzin. Sam powrót po asfaltowej drodze w najgorszy ukrop spowodował, że ciężko nam było zasnąć tej nocy.

Na szczęście wieczór uraczył nas pięknym zachodem słońca wśród pasących się owiec a i temperatura pozwoliła nam na „posiadówkę” przy ognisku.

Dzień III – Wigry
Trzeciego dnia pobytu pojechaliśmy zobaczyć z bliska klasztor pozostały po Kamedułach w miejscowości Wigry położonej od Hańczy ok. 30 km. Już z daleka klasztor zrobił na nas ogromne wrażenie i nic dziwnego, bo jest on najcenniejszym zabytkiem architektonicznym na terenie Wigierskiego Parku Narodowego. Otoczony malowniczym krajobrazem lasów i jezior, sprawia, że to miejsce jest jeszcze piękniejsze, szczególnie latem, kiedy konary drzew pokrywa soczysta zieleń. Najlepszy punkt obserwacyjny okolicznej przyrody stanowi klasztorna wieża zegarowa, z której roztacza się widok nie tylko na zabudowania dawnego zakonu, ale i przepiękne jezioro Wigry.

O samym klasztorze wigierskim można by napisać wiele, ale na pewno nie można pominąć mieszkających tu niegdyś samotnie mnichów. Pojedyncze domki – eremy – tworzyły jeden organizm z kościołem i przełożonym zakonników. Reguła zakonna przewidywała jedynie wspólną modlitwę. Błądząc po kolejnych tarasach ma się wrażenie, że jest się w innych czasach a miejsce to skłania do rozmyślań.
Na terenie klasztoru, w Domu Pracy Twórczej, mogą zatrzymać się nie tylko artyści. Można wynająć atrakcyjne pokoje w klasztornych Eremach bądź ekskluzywne pokoje w Domu Królewskim. Na terenie kompleksu poklasztornego znajduje się też restauracja.

Jako ciekawostkę dodam tylko, że największą sławę klasztorowi przyniosła wizyta papieża Jana Pawła II, który mieszkał tutaj kilka dni w czasie swojej pielgrzymki po Polsce w 1999 roku. Od tego czasu przybywają tutaj liczne rzesze turystów, by obejrzeć pokoje, które gościły papieża.

Na temat wigierskiego klasztoru krąży wiele legend, m.in. taka, że przed wjazdem do klasztoru, na krańcu wsi Wigry, stoi pomalowana na biało wysoka kolumna zwieńczona krzyżem. Legenda powiada, że został w niej zamurowany kameduła, który popełnił wielki grzech – uwiódł córkę miejscowego rybaka. Inna wersja głosi, że są tu zamurowani wiarołomni kochankowie – kameduła i żona rybaka. Z kolei inna legenda opowiada o ogromnych podziemiach pod klasztorem, w których znajduje się ukryty skarb kamedulski. Jest tam ponoć nawet złota kareta, jaką utopiła w jeziorze przejeżdżająca jego brzegiem królowa Bona. Gminna wieść niesie, że podziemia posiadały swoje przedłużenia w długich tunelach, biegnących pod dnem Wigier. Powiadają, że miały one połączenia z wigierskimi wyspami, i że to na nich zakopane są skarby zakonne.

Dzień IV – łódką przez Hańczę i rowerem do Wodziłek
Kolejne dni spędzaliśmy, a to jeżdżąc po okolicznych szlakach rowerowych, a to pławiąc się w wodzie, bądź też pływając po Hańczy wynajętą łódką. Cena wypożyczenia łódki to „aż” 5 zł za godzinę, tak, tak! Tylko 5 złotych za łódkę, którą może pływać 4 – 5 osób, żyć nie umierać! Tutaj najwyraźniej jeszcze nie wiedzą, jak zarobić na turystach;)

Lekko znużeni letnią gorączką i smażeniem się na łódce, wsiadamy na rowery i ruszamy do Wodziłek – niewielkiej wioski z 1778 roku, gdzie stoi najstarsza na Suwalszczyźnie drewniana molenna z 1904 roku. Jest to cerkiew staroobrzędowców – emigrantów z Rosji, uciekinierów prześladowanych za odrzucenie reform w rosyjskim kościele prawosławnym w XVII wieku. Do Wodziłek prowadzą tylko drogi gruntowe, nasze rowery trochę się na nich ”wiją”, ale w końcu dajemy sobie radę. I tutaj przerwa na złapanie oddechu i  zachwycanie się okolicznymi krajobrazami i budownictwem. Za każdym razem, będąc w Wodziłkach, mam wrażenie, że czas omija to miejsce i piękno zastane tutaj, trwa w dziewiczej formie od setek lat. Niestety, z wioski liczącej przed wojną 500 mieszkańców zostało zaledwie kilka gospodarstw, skupionych wokół molenny. Większość domów zbudowana jest z drewna, a najstarszy z nich uchodzi za zabytek. We wsi znajduje się także bania, czyli niewielka drewniana łaźnia parowa z kamiennym piecem opalanym drewnem, który polewa się wodą, by powstała para. Koszt kąpieli w takiej łaźni to 50 zł za rozpalenie a korzystać z bani może jednocześnie nawet 10 osób. Jest to naprawdę niesamowita atrakcja, tym bardziej, że obok bani znajduje się niewielkie oczko wodne, w którym można się schładzać po wyjściu z łaźni.

Niedaleko Wodziłek, bo 3 km dalej, znajduje się stare siedlisko młyńskie Turtul położone wśród ozu turtulskiego na rzece Czarna Hańcza. Na tablicy informacyjnej wyczytaliśmy, że młyn w Turtulu istniał już w roku 1645, czyli kiedy jeszcze całą okolicę zajmowała Puszcza Romnicka. Nieopodal na wzniesieniu utworzono punkt widokowy, z którego widać m.in. Czarną Hańczę oraz Staw Turtulski. Staw ten jest bardzo ciekawym zjawiskiem, ponieważ żyją w nim jedne z najdziwniejszych stworzeń na naszej planecie z powodu ich budowy – gąbki słodkowodne. Stworzenia te żyją tylko i wyłącznie w najczystszych wodach. Obok starego młyna znajduje się punkt informacyjny Suwalskiego Parku Krajobrazowego, a tuż przy nim izba regionalna z zachowanymi starymi, sprzętami, przeznaczona do zwiedzania.

Dzień niestety miał się ku końcowi, więc i my ruszyliśmy do swojego domku, tym bardziej, że słońce i temperatura nie odpuszczała, a podróż po nagrzanym asfalcie nie należy do najprzyjemniejszych.

Dzień V – Deszcz i dzień w schronisku

Niestety pogoda nieco pokrzyżowała nam dzisiejsze plany, ale nic straconego, odbijemy sobie w kolejnych dniach. Troszkę deszczu nie zaszkodzi, tym bardziej, że i tak wszystkim słońce dało się we znaki. Na miejscu w schronisku też jest co robić. W ostateczności można ganiać owce ;) My jednak postanowiliśmy wykorzystać czas na relaks. Mając na uwadze przydarzające się różne psikusy pogodowe, zabraliśmy ze sobą kilka gier. Zabawy i śmiechu było przy tym co niemiara.

Po południu nieco się rozpogadza i jedziemy na dalszy podbój okolicy. Najpierw zajeżdżamy do Jeleniewa, do jedynej w swoim rodzaju Restauracji „Pod Jelonkiem”, gdzie serwują regionalne kartacze zwane też cepelinami. Kształtem przypominają wielkie owalne pyzy z nadzieniem mięsnym, okraszone skwarkami i cebulką. Na życzenie klienta, restauracja przygotowuje również wersję podpiekaną. Warto tu dodać, że potrawa ta przywędrowała na Podlasie z Litwy, gdyż w przeszłości, z uwagi na bardzo bliskie sąsiedztwo terytorialne, historia dwóch narodów była niezwykle powiązana. Do dziś zresztą Podlasie jest najbardziej zróżnicowanym regionem w Polsce pod względem etnicznym i kulturowym. Oprócz Polaków tereny te zamieszkują Białorusini, Litwini, Tatarzy, Ukraińcy, Rosjanie, Cyganie, Żydzi.

Po sutym obiedzie jedziemy samochodem do Gulbieniszek, skąd wdrapujemy się na Górę Cisową określaną mianem ”Suwalskiej Fudżijamy”, ze względu na swój regularny, stożkowaty kształt. Jej nazwa właściwa pochodzi jednak od rosnącego niegdyś na szczycie potężnego cisa. Na górze, która ma zaledwie 256 m n.p.m., wieje jak na Rysach, szybko więc robimy pamiątkowe zdjęcia, oglądamy widoki i schodzimy na dół. Ze szczytu rozpościera się rozległa panorama na Zagłębie Szeszupy, którego dno pokrywają liczne jeziora, łąki i torfowiska, oraz wzniesienia tworzące niepowtarzalny krajobraz. Ahh…, pięknie tu! Warto również wspomnieć o rezerwacie Głazowisko Bachanowo nad Czarną Hańczą – o powierzchni 1 ha – to jedyne miejsce w Polsce o wyjątkowo dużym zgrupowaniu głazów narzutowych.

Dzień VI – Bobrowe żeremia

Człowiek jeździ w koło i nie może się nadziwić, jak wiele nagromadziło się tutaj różnorodnego bogactwa. I to wszelakiego – od architektury, po niecodzienne rozwiązania inżynieryjne sprzed stu i więcej lat, oraz wspaniałe pejzaże. Pozostając pod urokiem tych właśnie klimatów, postanawiamy zobaczyć coś, czego z pewnością nie zobaczymy w okolicach Elbląga, a mianowicie – bobrowe żeremia. Rozległe stawiska, położone niedaleko gospodarstwa wujostwa, są przepiękne i urokliwe o każdej porze roku. Przyjedźcie tu zimą, bo chyba wtedy robią największe wrażenie. Klimat niczym z baśni Andersena.

Dzień VII – Aquapark w Druskiennikach

Wybierając się do Hańczy, jechaliśmy z zamysłem, by jeden dzień spędzić w znajdującym się ok. 120 km od Suwałk Aquaparku w Druskiennikach na Litwie. Powiem krótko: raj na ziemi! Ale zanim opowiem jakimi atrakcjami Aquapark kusi, muszę podzielić się swoimi wrażeniami z podróży na litewską ziemię. Do wodnego raju wybieramy się samochodem, kierując się na Augustów, skręcając na Sejny i jadąc do przejścia granicznego z Litwą. Dawną granicę imperium przekraczamy, lekko tylko zwalniając. Zaraz potem (osiem kilometrów) dojeżdżamy do miejscowości o pięknej polskiej nazwie Łoździeje (po litewsku: Lazdijaj). Przy stacji benzynowej skręcamy w prawo. Już po dwóch minutach przecieramy oczy ze zdumienia. Po pierwsze, droga jak marzenie – równa i prosta a samochody mijamy bardzo rzadko. Po drugie, domów też na lekarstwo. Co ciekawsze, wszystkie wyglądają praktycznie identycznie, a do tego nikt nie grodzi, bo przecież kto na takim pustkowiu miałby ochotę cokolwiek kraść? Po trzecie, jesteśmy zaskoczeni, gdy patrzymy na mijane jeziora. Nad brzegiem żywej duszy. Litwa zza szyb samochodu wygląda na kraj niemal wyludniony. Od wjazdu do Druskiennik,  z trafieniem do aquaparku nikt nie będzie miał problemu, gdyż przez całe miasteczko prowadzą nas ustawione w widocznych miejscach bilbordy informujące o położeniu wodnego kompleksu. Gdy już tam dojeżdżamy, mamy do wyboru dwa parkingi: jeden na zewnątrz przy budynku (płatny) i drugi podziemny (pewnie też płatny).

Samo wejście na teren Aquaparku przyprawia o zawrót głowy. Wszystko na najwyższym poziomie, a do tego sklepiki, lodziarnie a także iście czekoladowy raj (niewielka kawiarenka, w której to pierwsze skrzypce grają czekoladki, czekolady, praliny i różnego rodzaju czekoladowe desery). Wiadomo jednak, że opis wypada zwykle blado w zetknięciu z rzeczywistością, ale jednak spróbuję troszkę przybliżyć klimat tego, co właściwie ma do zaoferowania Aquapark w Druskiennikach.

W przeciwieństwie do oferty PKP, tu istnieje większy wybór biletów. Cały kłopot w tym, że aquapark w Druskiennikach oferuje tyle atrakcji, że trudno się zdecydować. Można wybrać bilet na 4 godziny, lecz trzeba mieć wówczas świadomość, że nie zdążymy zobaczyć wszystkiego. Więc może lepiej bilet na cały dzień? Jest też strefa A i strefa B. Ta pierwsza głównie dla dzieci. W tej drugiej mogą bawić się tylko dorośli. I znowu – możemy kupić bilet na całość lub do określonej strefy. Dostaniemy specjalny zegarek elektroniczny, który będzie nas informował ile czasu jeszcze pozostało. Żeby się nie rozwodzić, pomijam przebieralnię. Klapki i ręczniki to absolutnie wszystko co nam jest potrzebne.

No to gdzie najpierw? Pakujemy się do sztucznego morza w nadmuchanym kole. Szybko doświadczam na własnej skórze, że fale tu potrafią być całkiem spore i już po chwili ląduję w wodzie. Czujecie to kołysanie? Z morza możemy popłynąć sztuczną rzeką. Ta również do złudzenia przypomina prawdziwą. Ale to nie koniec. Szybko zmieniamy obiekt naszych zainteresowań i maszerujemy na zjeżdżalnie. Są takie, gdzie zjeżdża się pontonem oraz takie do zjeżdżania na plecach. Tylko proszę się nie zdziwić, gdzie się trafi z takiej zjeżdżalni. Do wody? I tak i nie! Dodam tylko w zaufaniu, że dwie z tych zjeżdżalni są przeznaczone tylko dla najodważniejszych. Nie chcąc zdradzać wszystkich szczegółów, ale polecam zjeżdżalnię, z której sunąc z ogromną prędkością, wpadamy do kuli, gdzie zostaniemy przewróceni do góry nogami i w ten sposób wpadniemy do basenu:) Takich niespodzianek jest więcej, dlatego jeśli się nie boimy, musimy spróbować wszystkich zjeżdżalni.

Pora do sauny. Jest ich tu sporo, a te w części B są urządzone według tradycji różnych krajów. Możemy się w nich poczuć, jak egipski faraon, albo wschodni satrapa. Są tu niesamowite malowidła i rzeźby. Można też zamiast Bliskiego Wschodu wybrać Daleki i udać się w samo serce Japonii. Jeśli nam się poszczęści, to trafimy w saunie na specjalny program rozrywkowy. Zresztą jest ich tu tyle, że trudno na jakiś nie trafić. Na przykład – taniec brzucha! My korzystamy tylko z dwóch znajdujących się w ofercie 4- godzinnej. Mamy więc do dyspozycji saunę parową i sauną suchą. Przy wyjściu z nich obok czeka na nas wiadro zimnej wody. Jeżeli ktoś byłby zawiedziony ilością saun, to uwaga: w drugiej strefie jest ich 10 razy tyle i są one znacznie bardziej zróżnicowane. O stałych godzinach w każdej  oferowane są różnego rodzaju maseczki na ciało.

Rozgrzani do granic możliwości wskakujemy do jacuzzi, gdzie wśród przyjemnych bąbelków zapominamy o bożym świecie.
W tej części aquaparku korzystamy jeszcze z dużego basenu, w którym możemy popływać lub pograć w piłkę. W kolejnych pomieszczeniach znajduje się plac zabaw dla dzieci oraz wyciszone miejsce do odpoczynku.

Są też bary i restauracje, w których regenerujemy siły po saunach i zjeżdżalniach. Niestety 4 – godzinny pobyt w takim molochu to zdecydowanie za krótko. Zbyt okrojony budżet urlopowy nie pozwolił już nam na poznanie tego, co kryło się w strefie B. Ale i tak dzień spędziliśmy fantastycznie i z pewnością pobyt w tutejszym aquaparku dłuuugo będziemy wspominać.

Dzień VIII – łódka, reaktywacja

Ostatni dzień przed wyjazdem przeznaczamy na łódkę. Szczególnie nalegali chłopaki, którym  ogromną frajdę sprawiało samo wiosłowanie. I dobrze, przynajmniej ja i moja siostrzenica Marzena, mamy ostatnią szansę na poprawienie opalenizny.

I tak, nie wiedząc kiedy, nadciągnął wieczór i przyszło nam się pomału pakować. Mężczyźni, nie spuszczając z tonu, jak co dzień, rozpalają ognisko, my zaś przygotowujemy mięsiwo. Powoli żegnamy się z owieczkami meczącymi w pobliskiej owczarni i z beztroską. Jedyny mankament polega tylko na tym, iż trudno się pożegnać i „na zapas” nasycić się napotykanymi tutaj widokami.

Zapewne zdjęcia i wspomnienia na jakiś czas pozwolą zatrzymać te piękne chwile, ale i tak nie oddadzą piękna, które drzemie w tej magicznej krainie. Aby się przekonać, trzeba tam pojechać, trzeba zobaczyć niekończące się pastwiska, doświadczyć wiatru i radości z każdego promienia słońca.
  Agnieszka Światkowska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 5699

Print Friendly, PDF & Email