142 godziny bez zachodu Słońca – wakacyjna podróż na północ Europy

142 godziny bez zachodu Słońca – wakacyjna podróż na północ Europy
Fot. Adminstrator

Woda w fiordach jest przezroczysta, w niektórych zatokach szmaragdowa… W najszerszych miejscach schodzą do samej wody łąki. (…) Mnóstwo skalistych wysepek i skał sterczących z wody. W czasie odpływu odsłania się kamienisty pas brzegu, z wiązkami sczerniałych brunatnic. (…) Pomiędzy Tromso a Altą przejeżdżaliśmy przez góry: nagle znaleźliśmy się wśród wiecznych śniegów. Nie powstrzymaliśmy się od zabawy na śniegu…

142 godziny bez zachodu Słońca
– wakacyjna podróż na północ Europy

Marzenie o wędrówce na północ Skandynawii kiełkowało przez kilka lat. Zasiane zostało w czasie pierwszej rodzinnej podróży do Szwecji, w latach 90-tych. Przez długi czas wydawało się nierealne, aż pewnego wieczoru zimową porą, usłyszałam od męża: „co byś powiedziała na podróż dookoła Bałtyku?” Oczywiście byłam za, chociaż ciągle nie wierzyłam, że to możliwe. W miarę układania planu podróży jej cel przesuwał się coraz bardziej na północ, aż dotarł na Lofoty i nie zostało powiedziane, że tu się zatrzyma.
I oto nadszedł dzień, w którym zapakowaliśmy do samochodu zapasy żywności, elektryczny czajnik i gazowy palnik, śpiwory i inne podobne rzeczy, a także hak i linę do holowania samochodu. Wyruszyliśmy we trójkę: mąż Jacek, syn Tadeusz i ja.

Szwecja
Przez Bałtyk przeprawiliśmy się promem Gdynia – Sztokholm.
Szwecja przywitała nas rzęsistym deszczem, który towarzyszył nam do Uppsali – miejsca naszego pierwszego noclegu. Uppsala – stare miasto królewskie i uniwersyteckie, zachowało swój nobliwy klimat. Nad miastem góruje potężny zamek, można zwiedzić najstarszy w Szwecji uniwersytet.
Wcześniej na chwilę zatrzymaliśmy się w Sigtunie – miniaturowym miasteczku z parterowymi domkami przy małych uliczkach i maleńkim ratuszem, w którym są dwa pomieszczenia – sala obrad rajców i burmistrza oraz biuro. W domach przy głównych ulicach można oglądać galerie sztuki, mieszkania, warsztaty i sklepy z historycznym wyposażeniem, kupić tradycyjne, regionalne wyroby.  
Następnego dnia zaczęła się nasza wielka północna przygoda. Wyruszyliśmy na północ wzdłuż Bałtyku. Zatrzymaliśmy się na nocleg około 800 km dalej, w latarni morskiej w Bjuröklubb,  położonej na skalistym cyplu, skąd roztaczał się wspaniały widok: z trzech stron otaczało nas morze, z czwartej poszarpane zatoczkami i wyspami wybrzeże. Około północy zaszło słońce – ledwie zapadło za rozległą linię horyzontu, zanim zgasła rozlana na pół nieba czerwona poświata, zaczęło się rozjaśniać – noc nie zdążyła objąć ziemi mrokiem. Było to niezapomniane widowisko.

Po drodze zatrzymaliśmy się kilka razy, między innymi w uroczej wiosce rybackiej Bönhamn, z charakterystycznymi bordowymi domkami otaczającymi mały porcik w skalistej zatoce i drewnianymi rusztowaniami do suszenia dorszy.

Po wyjeździe z Bjuröklubb zaczął się nasz najdłuższy dzień w życiu, który trwał 142 godziny.
Przekroczyliśmy krąg polarny – oznaczony odpowiednią tablicą, pod którą zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Wjechaliśmy w krainę tundry – jak okiem sięgnąć  bagna i rozlewiska  porośnięte mchami, roślinnością zielną i coraz bardziej karłowatymi brzozami. W tym wszystkim mniejsze i większe skalne, omszałe głazy. Brzozy, bardzo rzadko sosny – to były jedyne drzewa, jakie widzieliśmy przez następne dni.
Mieszkańcy tej ziemi – Lapończycy, wykorzystują brzozę na wiele sposobów: korą uszczelniają domy, gałęziami wyścielają podłogi, sok służy do celów leczniczych – nie pamiętam już do czego jeszcze.

Znaki drogowe ostrzegają przed łosiami i reniferami. Łosi nie mieliśmy szczęścia spotkać, ale renifery zabiegały nam drogę. Czasem pojawiał się lis i jakieś zwierzątka przypominające wiewiórkę. Szosy znakomite i puste – jeden samochód na 10 km. Niestety znaki nakazywały ograniczenia prędkości do 110 km/godz. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się tych nakazów, bo słyszeliśmy, że kary są surowe.

Minęliśmy dwa lapońskie miasteczka – trochę nas rozczarowały: chaotyczna zabudowa przypominająca nieco filmowe miasteczka z westernów, niewiele regionalnych akcentów.
Dotarliśmy do Norwegii.

Norwegia
Naszym oczom ukazały się tylekroć oglądane w albumach i od dawna wymarzone fiordy. Archipelag Lofoty nie zawiódł nas. Planowaliśmy przepłynąć promem ze Skutvik do stolicy archipelagu – Svolvær. Okazało się, że na tej trasie kursuje tylko jeden prom dziennie, około 18.30. Pojechaliśmy więc dalej, do następnego połączenia promowego z Bognes.
Było jeszcze piękniej, niż się spodziewaliśmy.

Fiordy, to wcinające się w ląd zatoki o niezliczonych i krętych odnogach, otoczone wysokimi, skalistymi górami, ze względu na polarny klimat przypominającymi nasze Tatry Wysokie w najwyższych partiach. A więc w szczytowych dolinkach i żlebach ośnieżone, niżej porośnięte mchami i trawą, najniżej brzozami.
W miejscach, gdzie brzeg jest nieco szerszy, pojawiają się gospodarstwa lub niewielkie osady rybackie, z domkami częściowo na palach i pomostami dla łodzi. W najszerszych miejscach schodzą do samej wody łąki. Nie ma tu pól i ogrodów – okres wegetacyjny jest za krótki. Woda w fiordach przezroczysta, w niektórych zatokach szmaragdowa. Mnóstwo skalistych wysepek i skał sterczących z wody. W czasie odpływu odsłania się kamienisty pas brzegu, z wiązkami sczerniałych brunatnic. Zauważyliśmy, że różnica poziomów wody pomiędzy odpływem i przypływem wynosi około 2 m. Domy najczęściej w charakterystycznym dla Skandynawii bordowym kolorze, czasami z dachem porośniętym trawą. Łodzie przycumowane daleko od brzegu – w miejscach, gdzie nie sięga odpływ.

Drogi wiodą przeważnie brzegami fiordów – wiją się w niezliczonych zakrętach. Czasami wchodzą na urwiska, są wyrąbane w skałach, a gdy brzeg jest zbyt stromy, przechodzą w tunele. Najdłuższy tunel, którym jechaliśmy, ma około 6,5 km.  Za każdym zakrętem i tunelem nowy zachwycający widok. Pomiędzy wyspami kursują promy – kolejna atrakcja.

Zaskoczyło nas ciepło – nie były potrzebne polary i kurtki. Nie tylko z powodu całą dobę mocno grzejącego słońca – Norwegię opływa ciepły prąd Golfsztrom.

W Norwegii nauczyliśmy się korzystać z usług punktów informacji turystycznej, gdzie można nie tylko uzyskać potrzebne informacje, ale i zarezerwować nocleg, czy bilety na prom. Mój angielski jest bardzo słaby, męża znacznie lepszy, ale zupełnie dobrze porozumiewał się po angielsku nasz syn, toteż jemu przypadła ta rola.

Norwegia jest bardzo droga, szukaliśmy więc najtańszych noclegów. Były to różne miejsca – na przykład pokoje noclegowe nad nieczynną o tej porze roku przetwórnią ryb, przesiąknięte zapachem dorszy.  Za to z dostępną, dobrze wyposażoną kuchnią, gdzie dało się ugotować gorącą kolację, a widok za oknem rekompensował wszystkie niedogodności. W prowizorycznych drewnianych domkach kempingowych przydały się nasze śpiwory i reszta wyposażenia. Omijaliśmy z daleka restauracje – zaglądaliśmy tylko do sklepów z nabiałem i pieczywem – nie poznaliśmy więc smaku regionalnych potraw.

Z Lofotów wędrowaliśmy dalej w kierunku bieguna. Najdalej na północ wysuniętym punktem na naszej trasie był cypel w pobliżu miasta Alta, na około 70 ° szerokości geograficznej.
Nie ominęliśmy tak dobrze znanego z historii miasta Narvik – zwiedziliśmy tam muzeum wojenne, gdzie nie zabrakło miejsca dla naszych bohaterskich żołnierzy.
Miasto jest niewielkie i raczej nieatrakcyjne – najważniejszy jest w nim port, gdzie przeładowuje się rudę żelaza ze szwedzkiej Kiruny.

Bardzo ładnym miastem okazało się za to Tromso – największe miasto na północy Norwegii, liczące około 63 tys. mieszkańców, chlubiące się najmłodszym w kraju uniwersytetem. Ładna stara – drewniana i nowa – przeszklona architektura, sporo zieleni, port, wysokie mosty, a pod miastem sieć tuneli, jak przypuszczamy, szczególnie przydatnych w zimie. Lato trwa tu tylko dwa miesiące – może dlatego miasto jest pełne kwiatów. Doniczki z najróżniejszymi kwiatami można kupić na każdej ulicy.
W Tromso byliśmy w niedzielę i okazało się, że jest tam katolicki kościół. Na Mszy św. było około 50 osób, w tym kilka rodzin murzyńskich. Jak w całej Skandynawii jest tam społeczność wielonarodowa; szukając taniego hotelu spotkaliśmy niespodziewanie Polaka, który nam w tym pomógł. Mieszka w Norwegii od dwóch lat, pracuje i studiuje.  Jak mówi, znalazł tu spokój, ciszę i bezstresowe życie. Spokoju doświadczyliśmy i my – nie tylko w przyrodzie. W  tej części Norwegii ludzie zachowują zdrowy rytm życia: nie ma życia nocnego, sklepy zamykane są o 18-tej, wieczorem zapada cisza.

Pomiędzy Tromso a Altą przejeżdżaliśmy przez góry: nagle znaleźliśmy się wśród wiecznych śniegów. Nie powstrzymaliśmy się od zabawy na śniegu – a tymczasem pod nami rozpostarły się chmury, które dosłownie położyły się jak białe kołderki na fiordzie. Przed Altą czekały nas jeszcze dwie przeprawy promowe – ostatnia pomiędzy arktycznymi szczytami, na których bieliły się lodowce. Po zejściu z promu pozwoliliśmy sobie na dłuższy biwak nad brzegiem fiordu z widokiem na te szczyty – trudno było się rozstać z tym pięknem.

Alta – najdalej na północ wysunięte miasto Norwegii, 18 tys. mieszkańców –  posiada ciekawe muzeum historii i kultury lapońskiej a także unikalne prehistoryczne malowidła naskalne. Jest to też szczególne miejsce ze względu na swój mikroklimat, tak łagodny, że wyrasta tu nawet pszenica. Są tu jedyne pola uprawne na dalekiej północy.
W Alcie pożegnaliśmy się z Arktyką (z wielkim żalem). Ruszyliśmy w drogę powrotną na południe. Wyjeżdżaliśmy wieczorem – to znaczy w godzinach uznawanych za wieczorne. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to jest z tym dniem polarnym i nie kłaść się spać. Z Norwegii wyjechaliśmy głębokim skalistym kanionem górskiej rzeki, która dalej utworzyła długie jezioro. Z krajobrazu znikały góry, zastępowane przez coraz bardziej płaską tundrę – głazowiska, bagna i rozlewiska, porośnięte brzozami.

Finlandia
Przekroczyliśmy granicę Finlandii. Egzotyczna, tundrowa sceneria nie wydała nam się już tak ciekawa jak poprzednio – po krętych drogach nad fiordami, po urwiskach i tunelach, gdzie za każdym zakrętem pojawiał się nowy fascynujący widok, Finlandia wydała nam się po prostu nudna. Tundra przeszła stopniowo w lasy, rozlewiska w jeziora o malowniczych brzegach i wyspach,  które jednak nie umywały się do szmaragdowych fiordów wśród skalistych szczytów. Wygląda na to, że zakochaliśmy się w północnej Norwegii.

W czasie drogi świeciło nam cały czas słońce – około północy, jadąc na południe mieliśmy je za plecami. Słońce na północy i cienie rzucane na południe – to było jeszcze jedno zaskoczenie.

Noc, która była dniem, wystarczyła nam na przebycie drogi od Morza Norweskiego do Bałtyku – w godzinach rannych stanęliśmy na północnym brzegu Zatoki Botnickiej.
Po drodze było trochę nerwów: bak na benzynę ma określoną pojemność i trzeba od czasu do czasu  go napełniać. W prawie bezludnej okolicy stacje benzynowe zdarzają się rzadko, w dodatku w godzinach nocnych działają tylko stacje automatyczne – na kartę albo na banknoty. Okazało się, że nasza karta Visa, którą z powodzeniem posługiwaliśmy się w Szwecji i Norwegii, na fińskich stacjach nie  jest akceptowana.
Jechaliśmy wzdłuż granicy fińsko-szwedzkiej, i jak tylko pojawiła się taka możliwość przeskoczyliśmy do Szwecji – na ostatnich litrach paliwa. W Szwecji pierwsza stacja przyjęła kartę, ale okazała się… pusta. Na szczęście obok była druga, na banknoty, która „pożarła” z apetytem ostatnie szwedzkie korony, jakie nam zostały, ale napełniła nasz bak do pełna.
Tej doby wędrowaliśmy przez trzy kraje – Norwegię, Szwecję i Finlandię, nie wyciągając żadnych dokumentów i przez nikogo nie nagabywani. Poczuliśmy się prawdziwymi Europejczykami.

Nie zatrzymaliśmy się i pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża – dojechaliśmy do Vasy (Wazy), gdzie zanocowaliśmy. To ładne, średniej wielkości miasto, z wieloma zabytkami, szerokimi alejami i dużą ilością zieleni. W Vasie, pierwszy raz po wyjeździe z latarni morskiej w Bjuröklubb, zaszło słońce. Noc była krótka i dość jasna – jednak była nocą. Stwierdziliśmy, że dobrze jest mieszkać w takim miejscu na Ziemi, gdzie w każdej dobie jest noc i dzień, a na dodatek proporcjonalne cztery pory roku.

Wybrzeża  Zatoki Botnickiej, podobnie jak całe północne brzegi Bałtyku, są bardzo urozmaicone, z głębokimi zatokami, półwyspami i wyspami, usiane skałami. Piaszczyste plaże są rzadkością – szczyci się nimi ładne miasto Oulu, zwane „Fińską Riwierą”, które odwiedziliśmy w drodze do Vasy. Mieliśmy tam przygodę: szukając drogi nad morze trafiliśmy na drogę szutrową w budowie. Zawracając wpadliśmy tylnym kołem w jedyny w tej okolicy metrowy dół. Samochód  częściowo zawisł w powietrzu, przednie koło zaryło się w żwirze – nie dało się ruszyć ani w przód, ani w tył. Tadzik wpadł na pomysł, żeby ten dół zasypać i zabraliśmy się do roboty. Dół zasypaliśmy na tyle, że koło mogło po nim przejechać, jednak przednie koło nie chciało ruszyć. W międzyczasie przejeżdżał koło nas samochód terenowy. Kierowca widząc nas zatrzymał się i zaoferował pomoc. Na szczęście przezornie mieliśmy ze sobą hak i linę i wszystko dobrze się skończyło. Śmialiśmy się, że coś takiego zdarzyło się nam na płaskiej, prostej drodze, po przejechaniu tylu urwisk w Norwegii. Co prawda, było to po około 30 godzinach podróży.

Zaplanowana trasa wiodła do Helsinek, następnie promem do Tallina, dalej przez Rygę, Liepaję, Kłajpedę,  Kowno – do domu.
Po drodze do Helsinek zatrzymaliśmy się w miastach Tampere, Lahti i Kotka. Tampere okazało się przyjemnym portowym miastem średniej wielkości, z dużą ilością zieleni, ładnie zagospodarowaną przestrzenią publiczną. Lahti jako miasto jest nieciekawe, ale spotkać w nim można wielu turystów, oglądających olimpijskie skocznie narciarskie. Rzeczywiście robią imponujące wrażenie.
Bardzo podobała nam się Kotka. Właściwie nic o niej nie wiedzieliśmy – spodobała nam się nazwa i wydawało nam się, że coś kiedyś o niej słyszeliśmy. Okazało się, że jest malowniczo położona na kilku skalistych wyspach na Zatoce Fińskiej. Pozostało w niej sporo ładnej drewnianej architektury z czasów rosyjskich. Najpiękniejsze są parki, usytuowane na bułach skalnych, charakterystycznych dla północnego wybrzeża Bałtyku, których nie dało się zabudować. Parki mają pięknie zaprojektowaną zieleń – jeden z nich stanowi ogród botaniczny, a w innym zadziwia okazały wodospad.
We wszystkich tych miastach są świątynie różnych wyznań: cerkwie, kościoły katolickie i kościoły protestanckie (z przewagą tych ostatnich), co świadczy o różnorodności kulturowej ich mieszkańców. Podobnie jak w Norwegii, na ulicach widać ludzi różnych ras.

Ostatnie miasto na naszej trasie po drugiej Bałtyku – Helsinki – zrobiło na nas dobre wrażenie. Najciekawiej jest w okolicy portu – starsza część miasta, podobnie jak Elbląg, została zbudowana właśnie przy porcie. Tam też kwitnie życie: widać sporo ludzi, do nabrzeży przybijają statki i jachty, funkcjonuje targowisko, na nadbrzeżnych bulwarach usytuowały się kawiarenki. W mieście – nie zniszczonym przez żadną wojnę – widać kolejne etapy historii: z czasów rosyjskich zachował się Plac Aleksandra, z pomnikiem cara i piękną, okazałą cerkwią górującą nad miastem, są dzielnice z typową zabudową z XIX i początku XX wieku oraz dzielnice nowoczesne. Wszystkie pełne zieleni. W centrum deptak z aleją starych drzew, pięknymi klombami, pomnikami, fontanną, który wieczorem jest pełen ludzi w różnym wieku, spacerujących, siedzących na trawie, bawiących się z dziećmi. Tu i ówdzie brzmi jakaś muzyka. Ogromny kontrast z cichymi miastami na prowincji.

Ostatnie spojrzenie na Helsinki rzuciliśmy już z promu, którym przeprawialiśmy się na naszą stronę Bałtyku – do Tallina, płynąc pomiędzy skalistymi wyspami. Przed nami była jeszcze daleka droga do domu – przez Estonię, Łotwę i Litwę – jednak czuliśmy, że tę najbardziej fascynującą, niezapomnianą część naszej wędrówki mamy już za sobą.

  Teresa Bocheńska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 2557

Print Friendly, PDF & Email