Z kart historii: Wspomina Mała Danka

Z kart historii: Wspomina Mała Danka
Fot. Adminstrator

Z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego, przypominamy rozmowę z łączniczką Małą Danką – panią Danutą Matejko, z domu Juchniewicz, która po wojnie przywędrowała tu z rodzicami i założyła własną rodzinę. Powstanie jest wciąż żywe w jej wspomnieniach, niestety stan zdrowia nie pozwolił jej w tym roku uczestniczyć w rocznicowych uroczystościach w Warszawie. Rozmowa ukazała się na łamach Razem z Tobą w 2014 roku. 

Była Pani w Powstaniu?

Tak, byłam w Powstaniu – miałam lat 15, ale mówiłam, że mam 16, bo w końcu października kończyłam 16.

To była Pani młodziutką dziewczyną

Byłam młodziutka. Muszę powiedzieć, że w tamtych czasach 15.latka rzeczywiście była młodziutka, bo dzisiejsze 15.latki są zupełnie inne. Byłyśmy bardzo skromne, okres wojenny też temu sprzyjał, bo przecież człowiek ani do kina nie mógł pójść, ani do teatru, ani żadnych zabaw nie było. Zabawy były raczej dziecinne – na podwórkach, gry w klasy. A do wybuchu wojny miałam 10 lat, to też było zupełnie inaczej.

Dopiero teraz analizuję ten okres powstańczy. W walkach nie brałam udziału. Owszem, bywałam w trudnych sytuacjach, ale jako łączniczka. W zasadzie byłam przygotowana do pójścia do Powstania jako sanitariuszka. Należałam już wcześniej do AK, chodziłam na szkolenia, ale początek Powstania pokazał, że ja nie jestem w stanie znieść widoku krwi, mdlałam. Na sucho to wszystko umiałam, ale w praktyce nie nadawałam się na sanitariuszkę. Teoretycznie wszystko inaczej wyglądało. Moja przełożona porozumiała się z porucznikiem Stachem i przerzucili mnie na łączniczkę. Mój dowódca nazywał się porucznik Kuba. Najpierw mieliśmy porucznika Stacha, dowódcę kompanii, ale on w połowie sierpnia zginął – wszedł do wypalonego domu, który się zawalił. Naszą patrolową była Wanda Jędraszko Duda. A mój powstańczy pseudonim to Mała Danka.

Dziś nikt by nie zrozumiał, że przez te dwa miesiące nie miało się swego mieszkania, ani pokoju, ani łóżka, w ogóle nic. Spało się, gdzie się dało –gdzieś na jakimś materacu w kącie pokoju, jak był czas, żeby rzucić się trochę przespać. W nocy chodziło się z meldunkami, w dzień się spało – to był taki nienormalny tryb życia. Z jedną z sanitariuszek – taką Oleńką, śliczną dziewczyną, starszą ode mnie jakieś 4 lata co najmniej, zapragnęło się nam mieć jakiś pokoik dla siebie, bo nawet przebrać się nie było gdzie. Myśmy stacjonowali całe Powstanie na ul. Chmielnej. Chmielna była znana z hotelików dla prostytutek, było tam dużo takich niedużych hotelików. No i sobie ubzdurałyśmy, że coś tam sobie poszukamy. Na I piętrze był taki pokój, co prawda częściowo, skosem, pod obstrzałem – tak, że trzeba było bardzo uważać. Ale były tam łóżka. Powiedziałyśmy sobie, że wywietrzymy te materace, wymyjemy to i będziemy tam mogły sobie od czasu do czasu odpocząć. Wszystko było dobrze, dopóki nie ruszyłyśmy tych łóżek. Tam było więcej pluskiew, niż materaca! Nie dało się nic zrobić. Zresztą Warszawa była w ogóle zapluskwiona przed wojną. Teraz ludzie nawet nie wiedzą, co to znaczy pluskwa. A to było kiedyś udręką. Myśmy w przyzwoitym domu mieszkali i mama dbała o to, żeby tych pluskiew nie było, ale to były tak paskudne stworzenia, że one przez szpary w oknach potrafiły wejść. Opowiadała mi kiedyś znajoma, która mieszkała w Rosji, że stawiali nogi łóżka w miskach z wodą, żeby pluskwy nie mogły przejść, to one spadały na łóżko z sufitu! Musiałyśmy z Oleńką zrezygnować z tego pokoju, nie dało się nic z tym zrobić. Z tym leżeniem na łóżku – nie można powiedzieć w łóżku, bo nie było pościeli, tylko materac i nic więcej, miałam tragiczne zdarzenie, po którym psychicznie nie byłam w stanie już na żadnym łóżku się położyć. Mieliśmy taki pokoik na niskim parterze. Tam stało łóżko, na którym od czasu do czasu, jak nikt go nie zajął, można się było chwilę przespać. Można tam było wejść przez okno lub przez korytarz. Ja właśnie któregoś popołudnia położyłam się, żeby się zdrzemnąć. I tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że jeden z naszych powstańców znalazł mały granatnik. Stał przy oknie, flirtując z sanitariuszką Ksenią i to mu wybuchło w ręku. Naturalnie huk straszny. Co mnie uratowało: okazało się potem, że to łóżko ma pełne, metalowe szczyty. Te wszystkie odłamki poszły w szczyt. Leżałam głową w tamtą stronę, gdyby tego szczytu nie było, też bym pewnie nie żyła. Zerwałam się, żeby uciec z tego pokoju, podbiegłam do okna, a tam na oknie leżała Ksenia z całkowicie rozbitą głową, mózg się przelewał, więc ja się cofnęłam do korytarza, a na korytarzu leżał ten żołnierz, który miał urwane ręce i krzyczał: koledzy, dobijcie mnie! Ja z powrotem wróciłam na łóżko, skuliłam się, bo już nie miałam wyjścia z tego pokoju i odechciało mi się łóżka do końca Powstania. To było straszne przeżycie. Muszę powiedzieć, że zawsze bałam się nieboszczyków. Przypuszczam, że to jest lęk od dziecka. Miałam może z 5 lat, gdy na wsi umarła prababka. Rodzice pojechali na pogrzeb, naturalnie ze mną. Tam był taki olbrzymi pokój, prababka leżała wysoko i wszystkie dzieci zmuszane były do pożegnania się z nią z pocałowaniem. Mi się zdaje, że to zaciążyło na całe moje życie, od tego czasu zawsze bałam się nieboszczyków, chociaż wiadomo, że nieboszczyk nic nie zrobi. Do dzisiejszego dnia do nieboszczyka bym się nie dotknęła. Został uraz na całe życie. A propos nieboszczyków. Nasz oddział był po jednej stronie Chmielnej, po drugiej byli Niemcy, a pośrodku był taki przekop, przez który trzeba było przebiec, żeby przejść na drugą stronę. Musiałam przejść tamtędy z meldunkiem – patrzę, a po drugiej stronie leży nagie ciało. Cofnęłam się, chcąc uciec, ale sobie pomyślałam: a może on jest ranny i trzeba mu pomóc, i poszłam na to miejsce. Okazało się, że to był manekin sklepowy. Takie przygody też się zdarzały.

Miałam różne trudne sytuacje w czasie Powstania. 15 sierpnia będzie rocznica pewnego wydarzenia. Mieliśmy w oddziale piątkę snajperów, którzy chodzili na takie wypady w różne części miasta, zależnie od potrzeby. Na jeden wypad poszedł mój kolega, Zbyszek Sokół. Byłam mała, z warkoczykami i chłopcy traktowali mnie trochę jak dziecko. Jak Zbyszek mnie spotkał, mówił: mała, a buzi będzie? Tego dnia poszedł na takie strzelanie, bo naprzeciwko mieliśmy Dworzec Główny, który wtedy był trochę przesunięty w stosunku do obecnego. Byłam przy Zbyszku, gdy strzelał do Niemca. Niemcy go wypatrzyli, strzelili do niego. Przebili mu tętnicę. Wie pani, jeszcze przez 30 lat, gdy się skupiłam, słyszałam bulgot krwi. To było na V piętrze, nie wiem jak zbiegłam na dół. Na drugi dzień z jego kolegami poszliśmy szukać kwiatów, bo to jeszcze był moment, gdy trumnę można było zbić i kwiaty jakieś były. Dotarliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, a tam już figura Chrystusa leżała przewrócona, z tą ręką w górę. Tam nas zastało bombardowanie. Bombardowanie w kościele jest straszne: wszystkie żyrandole, szkła, trzęsą się. Wróciliśmy tego dnia bez kwiatów. A poza tym ganiałam w różnych sytuacjach.

Muszę powiedzieć, że miałam bardzo mądrego ojca, który od początku wojny, od pierwszych bombardowań, nauczył mnie i brata spokoju w takiej sytuacji. Mieszkaliśmy na IV piętrze, bombardowania zwykle były w nocy – z reguły najpierw bombardowanie, a potem alarm. Ojciec nigdy nie pozwolił, żebyśmy bezprzytomnie zbiegali z IV piętra. Trzeba było ubrać się, wziąć plecaczek i dopiero wtedy zejść. I przez wszystkie bombardowania, przez cały okres okupacji – najpierw Niemcy bombardowali Warszawę, potem Rosjanie – tak właśnie nas uczył. Nauczył nas jeszcze jednego: nie pozwalał nam w piwnicach siedzieć. Zawsze nam mówił, że jeżeli zasypie, to jest to bardzo zła śmierć, lepiej od razu zginąć. Przeważnie gdzieś na parterze te wszystkie bombardowania przesiedzieliśmy. To opanowanie zadziałało potem w Powstaniu – nie byłam taka tchórzliwa, bojąca się. Nie pchałam się nigdzie niepotrzebnie – dowódca, jak mnie wysyłał też miał rozeznanie, co ja mogę i gdzie mogę.

Na rogu Zielnej i Złotej był olbrzymi lej po bombie. Trzeba było wejść do środka, żeby przejść na drugą stronę. Z Dworca Głównego na Zielną, na ten lej Niemcy od czasu do czasu granatniki wyrzucali. Kiedyś szłam z meldunkiem, a mieliśmy takie robocze stroje, bluzy i spodnie – gdzieś jakieś magazyny zostały odbite. Włożyłam meldunek do kieszeni, przeszłam na drugą stronę tego leja, sięgnęłam ręką do kieszeni i okazało się, że nie mam koperty – to znaczy, że gdzieś zgubiłam. Jak można zgubić – tam było przecież hasło, nie daj Boże! Więc wracałam z powrotem, a to był naprawdę wielki lej i postanowiłam sobie, że jeśli nie znajdę tej koperty, to nie wyjdę z tego leja, niech mnie zabiją. Ale znalazłam, musiała mi wypaść z kieszeni, jak się zsuwałam. Potem sama z siebie się śmiałam, ale byłam na tyle zdeterminowana, że na pewno bym nie wyszła, gdybym jej nie znalazła. Ale takich trudnych, wojennych chwil było, jak dla mnie, mało.

Początkowo jeszcze było co jeść, było trochę wody, można było się umyć. Ale czym dalej, tym gorzej. Głodno, brudno, we wrześniu zaczęło być i zimno. Szukało się domów po wypaleniu, żeby się trochę ogrzać. Miałam tyle szczęścia, że miałam dojście do rodziców. Rodzice mieszkali na Placu Kazimierza i chyba ze trzy razy dowódca pozwolił mi wybrać się do nich. Dawał mi do ochrony jakiegoś mężczyznę, a moja mama zawsze trzymała coś do zjedzenia i jakąś wodę. Przeważnie placki ziemniaczane robiła, bo ziemniaki gdzieś tam po piwnicach jeszcze były. Wtedy też mogłam umyć głowę. Ale to nic nie pomogło – miałam długie włosy, dostałam wszy, strasznych wszy. A wtedy nie było żadnych środków .

Chcę pani powiedzieć, że pomimo, że Warszawa jest dużym miastem, to zdarzały mi się takie zaskakujące zbiegi okoliczności. Gdy byłam w VI klasie w podstawówce, w VII klasie był kolega, mój adorator, Bogdan Pień – mam od niego album i zdjęcia – mieszkał na Targówku gdzieś. Proszę sobie wyobrazić, działałam już w AK, dostałam polecenie zaniesienia meldunku, znałam tylko adres, bez nazwiska. Pojechałam tam i otwiera mi drzwi właśnie Bogdan! Okazało się, że on też należał do AK. Mieliśmy taką grupę – dwie koleżanki, jedna z naszego bloku, druga z sąsiedniego i dwóch kolegów. Spotykaliśmy się w mieszkaniach, wychodziliśmy tam gdzieś na spacer, ze dwa, czy trzy razy wyjeżdżaliśmy za Warszawę, oni byli ciut starsi od nas – może 2, 3 lata. Proszę sobie wyobrazić, w czasie Powstania, jak ja już przeszłam na łączniczkę, patrzę, a oni obydwaj są w wyborowej piątce w naszej kompanii. A przecież jak się spotykaliśmy, przez głowę mi nie przeszło, że oni też są w AK!

Mieliście zakodowane, że pewnych rzeczy się nie mówi.

Na te tematy w ogóle się nie mówiło. Mój brat był w tej słynnej „Zośce”. Od samego początku męczyłam go, żeby mnie wciągnął do AK, ale nie było o tym mowy, dopiero jego kolega, taki Zbyszek Zamański, mi to załatwił. A brat nawet nie wiedział, że ja poszłam w Powstanie. Dopiero potem – bo też przeżył– był zdziwiony, że ja też byłam w Powstaniu. Tak, że nawet w rodzinie to wszystko bardzo tajemniczo się odbywało.

A rodzice wiedzieli?

Tak. Jak ja miałam syna w wieku lat 16, 17 to sobie myślałam: Boże, gdybym ja w takiej sytuacji była, że ten mój syn będzie walczyć, idzie w powstanie, jakie to straszne przeżycie byłoby dla mnie. A tu nas dwoje poszło w Powstanie. Ale ojciec był patriotą i takim bardzo twardym człowiekiem. Też działał, pomagał w ludności cywilnej. Przez wojnę i to wszystko, co się działo, ludzie byli do czego innego przyzwyczajeni. Niektórzy się załamywali, a niektórzy właśnie wtedy okazywali hart ducha.

Brat był starszy od Pani?

Tak, o rok starszy. Był w batalionie „Zośka”, tym sławnym, gdzie byli Alek, Rudy, właśnie on był tam z nimi.

Pani wychodziła z Warszawy z rodzicami?

Tak, z rodzicami. Bardzo żałowałam, że mnie nie pozwolono pójść do niewoli. Bardzo chciałam pójść ze swoją kompanią, ale dowódca powiedział, że w żadnym wypadku, ponieważ wiedział, że mam kontakt z rodzicami i uważał, że jestem za młoda na to, żeby iść nie wiadomo na co, bo przecież nie było wiadomo, co czekało wojsko. Wyszliśmy 4 października, wtedy już wszystkich prawie mieszkańców Warszawy wyrzucali, więc tłumy ludzi szły, a tych Niemców nie było dużo pilnujących, bo musieliby kordon cały puścić i na polach zaczęli wszyscy uciekać. My też uciekliśmy, do Pruszkowa nie dotarliśmy. Na wsi dozorca z naszego bloku miał domek, to tam u niego się zatrzymaliśmy na kilka dni. Potem do Częstochowy się rodzice przenieśli. W Częstochowie rodzice byli krótko i przeszli do Elbląga. Ja jeszcze tam dwa lata do szkoły chodziłam – rok liceum zaliczyłam w Warszawie. W Bydgoszczy małą maturę zdałam, a gdy w Elblągu otworzyli Liceum Handlowe, wróciłam do rodziców do Elbląga i tu maturę zdawałam, w ‘49r. Ojciec był kierowcą i dobrym mechanikiem, to samochodami się zajął, ze znajomymi z Zalewu samochody wyciągali, remontowali – coś trzeba było robić. Jakiś czas był w Elblągu taksówkarzem – miał 5 numer taksówki. Tutaj wyszłam za mąż, ale jestem już 37 lat wdową, mąż bardzo wcześnie zmarł.

Z tej Warszawy człowiek wyszedł nie mając kompletnie nic. Gdy wychodziliśmy, każdy kto cokolwiek miał do jedzenia – jakąś kaszę, czy coś podobnego, to wkładał to w plecaczki i wynosił . Ja wyniosłam zdjęcia. Moja mama bardzo była na mnie zła, bardzo mnie wtedy rugała, a potem była szczęśliwa, że je wyniosłam, bo to jedyne pamiątki, jakie zostały. Pół naszego domu w Warszawie ocalało, ale ojciec nie chciał wracać do Warszawy ze względu na brata, bo ja byłam w AK w mało znanym oddziale, ale on był w tym słynnym batalionie „Zośka”. Bali się represji i chcieli zniknąć z Warszawy. Może niepotrzebnie, może nic by się nie stało, ale nic nie było wiadomo.

Rodzice przenieśli się do Warszawy z Białegostoku, niedługo przed wojną. Ojciec założył zakład produkcji części lotniczych, był zdolnym fachowcem i bardzo dobrze mu to szło. Gdyby nie wojna, zupełnie inaczej potoczyłby się los naszej rodziny. Po Powstaniu w Warszawie już nic nie zostało, Niemcy wywieźli wszystkie maszyny. Brat był ranny w nogę i leżał w szpitalu na Starówce. U nich w szpitalu leżało 4 rannych Niemców. Jak Niemcy zagarnęli Starówkę, to ci Niemcy ze szpitala nie pozwolili wystrzelać naszych rannych. I brat uciekł, gdzieś na Wolę się dostał, włóczył się po Warszawie, kanałami nie mógł przejść, bo tą nogę miał ranną. Gdy Niemcy opuścili już Warszawę, poszedł na miejsce, gdzie ojciec miał tą fabryczkę. Niemiec właśnie wywoził maszyny i wywiózł brata z Warszawy z tymi maszynami. W życiu zawsze trzeba mieć trochę szczęścia.

Spotyka Pani czasem kolegów z Powstania?

Co roku jeździłam do Warszawy na rocznice, dopóki sił mi starczyło. Muszę pani powiedzieć, że nie wszystko jest w porządku. Dużo ludzi do władz akowskich wepchało się, często, gęsto zupełnie nieprawnie. Są ludzie, którzy potrafią wszędzie się wepchnąć i wszystko sobie załatwić, a część ludzi nic nie ma. To nam się nie podobało. Na samym początku, w roku 46, gdy po raz pierwszy pojechałam do Warszawy, to spotkanie już było na Cmentarzu Powązkowskim, bo tam mamy swoją kwaterę. Przyjechali chłopcy z naszej kompanii i my – takie 16, 17.latki, wzruszone, jak to dziewczęta w tym wieku, pełne wspomnień – a oni nam proponują do restauracji na wódkę! Byłyśmy takie rozczarowane ich postępowaniem. A ta Oleńka, z którą chciałyśmy sobie pokoik uporządkować, z jednym z naszych powstańców była zaręczona. Poszli razem do niewoli, przeżyli, wyjechali do Kanady. I on co roku przyjeżdża, w tym roku też jest, a ona ani razu nie przyjechała. Zmarła tam. A ta Duda, nasza patrolowa, mieszka w Paryżu i też ani razu nie przyjechała na rocznicę Powstania. Jakoś nie bardzo to człowiek rozumie, czy wzruszenie nie pozwala? No bo z Kanady trudniej przyjechać, ale z Paryża? Może niektórzy zobaczyli, jak te władze kombatanckie się zachowują – często, gęsto nie tak, jak trzeba.

Tak często bywa, że po zwycięskiej walce do władzy dochodzą inni ludzie niż ci, co walczyli. Ale to jest trochę zrozumiałe – walka wymaga zupełnie innych predyspozycji, osobowości, niż rządzenie.

Tak to wygląda i dlatego to człowieka odstręcza. Co do osobowości, to nasz porucznik Kuba był zupełnie w porządku, ale jak którejś nocy był olbrzymi nalot, taki dywanowy, to on poszedł do piwnicy, a mi kazał zostać przy telefonie. Ja byłam młoda, ale trochę mnie to zabolało i to mu pamiętam do dzisiejszego dnia. To nie było w porządku z jego strony. Zdarzyło się to jeden raz, taki moment jakiegoś załamania. Ale byłam mu też wdzięczna. Tak się złożyło, że oprócz nas pracowały dwie takie dziewczyny – Mrówka i Pszczółka. To były mieszkanki tego osiedla, które po prostu pomagały jako ludność cywilna. Pomagały zdobywać pożywienie i w ogóle pomagały żołnierzom. Też zostały uznane za kombatantki. I któregoś wieczoru, późno dosyć już było, trzeba było zanieść jakiś meldunek i Kuba mówi do jednej z nich: Wandziu, ta mała taka zmęczona, zanieś ten meldunek! Ona poszła z tym meldunkiem i „krowa” ją trafiła – urwało jej nogę. Ja tak jakoś źle się z tym czułam, bo myślałam sobie, że gdybym ja poszła, to może by się nic nie stało. A ona żyje do dziś w Warszawie , bardzo dzielna dziewczyna, Mrówka. Z jedną z nich – z Pszczółką dzwonimy do siebie dwa razy w roku. Z tym, że to wszystko już nie tak, bo i ja, i ona, jesteśmy prawie ślepe, pisać nie możemy, pozostaje jedynie telefon. Ona na te spotkania przychodzi o dwóch kulach, bo też ledwie chodzi – w końcu mamy po 86 lat! Ja jestem po 8 operacjach, mam problemy z kręgosłupem, rwę kulszową, która w ogóle nie ustępuje., biorę środki przeciwbólowe, które czasem trochę pomogą – za dużo ich też brać nie mogę, bo wrzody żołądka już były. Strasznie żałuję, że nie mogę pojechać do Warszawy, Muzeum obejrzeć. Mój syn i synowa byli, ale ja nie jestem w stanie. Mam już do czynienia z Hospicjum. Syn mówi: weźmiemy samochód, pojedziesz na leżąco – ale ja nawet tak nie czuję się już na siłach. I tak się żyje. Zawsze mówię, że ja już nie żyję, tylko trwam. To nie jest życie, ja już niewiele mogę, ale od dziecka jestem twarda, nie poddaję się. Synowa się ze mną wykłóca, że sama robię zakupy, że w ogóle chodzę.

Ale to dobrze, najgorszy jest bezruch.

Nie można, nie można się poddać, powiedzieć sobie, że ja nie mogę. Chociaż w te upały to się załamałam, przestałam udawać, że wszystko mogę. Rzeczywiście, w te upały nic nie mogę, to ponad moje siły. Zadzwoniłam do siostry do ośrodka, żeby mi recepty wypisała, synowej listę zakupów zrobiłam, wszystkich zaangażowałam, żeby mi pomogli. Chodzę jedynie do Hospicjum – raz w tygodniu mamy tam spotkanie .

A Uniwersytet III Wieku? Nie interesuje Panią?

Nie, nie, nie interesowało mnie to. Ciężko z chodzeniem, a ja sobie potrafię czas zagospodarować. Mam kilku przyjaciół, wykształconych ludzi, na stanowiskach – zawsze dziwię się im, że chcą się ze mną przyjaźnić . Te kwiaty są od pani psycholog – fantastyczna kobieta, często dzwoni do mnie. Niedawno wracałam taksówką z Hospicjum, w radio mówią o rocznicy Powstania, a taksówkarz mówi: a ja niedawno przywiozłem pani kwiaty od pani psycholog! Przypomniał sobie. Drugą mam przyjaciółkę, żonę lekarza, wpadnie do mnie od czasu do czasu. Ja zresztą nie wymagam, żeby poświęcać mi dużo czasu nawet od syna, który dużo pracuje, synowa też. Raz w tygodniu do mnie przychodzą, w karty pogramy i już. Wczoraj odwiedziła mnie najstarsza wnuczka, jest w Anglii, na tydzień czasu wpadła do Elbląga. Najmłodsza wnuczka ma jeszcze rok magisterki i do Norwegii się przenosi, ma tam chłopaka. Trzecia wnuczka jest z kolei w Niemczech – tak, że wszystkie trzy dziewczyny są za granicą – takie czasy. Dobrze się układa nam wszystkim, ja też nie narzekam, mam dobrą emeryturę – 40 lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach.

Print Friendly, PDF & Email