Wrocław: WROmistrzowie – Janusz Laudański, zegarmistrz, który razem z synem Michałem naprawia niezwykłe zegary

Wrocław: WROmistrzowie – Janusz Laudański, zegarmistrz, który razem z synem Michałem naprawia niezwykłe zegary
Fot. Janusz Krzeszowski

W cyklu WROmistrzowie prezydent Wrocławia Jacek Sutryk opowiada o wrocławskim rzemiośle.O wrocławiankach i wrocławianach, którzy od lat robią niesamowite rzeczy, budując klimat miasta.

Niektóre z tych miejsc znacie, o innych się dowiecie. Jedno jest pewne wszystkie są niesamowite i z duszą – mówi w filmie na swoim FB prezydent Wrocławia.

Link do filmu dostępny jest TUTAJ.

Na początek Przejście Żelaźnicze, czyli zakład Pana Janusza i Michała Laudańskich.

Czas zwalnia w Przejściu Żelaźniczym

Przestąpić próg niewielkiego zakładu w Przejściu Żelaźniczym 10 to jak znaleźć się w innym świecie. Czas płynie tu jakby wolniej, może dlatego, że każdy z zegarów, jakie naprawiają pan Janusz i Michał Laudańscy, ma własny rytm, charakterystyczny tylko dla niego. Naprawić zabytkowe zegary zaglądają klienci z Polski, Niemiec, Francji, czy Szwajcarii. Czasem ktoś przyniesie zegar, którego naprawiać się specjalnie nie opłaca. – Ale to przedmiot, który ma wartość sentymentalną – zwraca uwagę pan Janusz Laudański, założyciel zakładu istniejącego w tym miejscu Wrocławia od 1979 roku.

Pasję zegarmistrzowską pan Janusz odkrył u siebie najpierw jako kolekcjoner starych zegarów i antyków w ogóle. – W latach 70. pracowałem w Instytucie Niskich Temperatur i Badań Strukturalnych PAN u profesora Włodzimierza Trzebiatowskiego i zajmowałem się szkłem laboratoryjnym, ale równolegle interesowałem się zegarami i ich naprawą, a wtedy zegarmistrze niechętnie podejmowali się uzdrowienia starych egzemplarzy, za dużo mieli z tym kłopotu, brakowało potrzebnych części – wspomina pan Janusz.

Z czasem do wrocławskiego hobbysty zaczęli zgłaszać się inni kolekcjonerzy, widząc, że potrafi naprawić zabytkowe zegary. – Wtedy pomyślałem: „Spróbuję pójść na swoje, nie będę miał nad sobą kierownika ani dyrektora. Jak wyżyję, to dobrze, jak nie, wrócę do dawnego zawodu” – opowiada. Lokal udało się załatwić w samym sercu miasta. – Pierwotnie był tu garaż, który zaaranżowałem na zakład, a z czasem poszerzyłem go o dodatkowe 7 metrów, kiedy pan mający własne biuro projektowe z wejściem od Przejścia Garncarskiego zrezygnował z jego prowadzenia – wyjaśnia pan Janusz Laudański.

Hobbysta z dyplomem

W latach 70. nie można było otworzyć zakładu zegarmistrzowskiego bez odpowiednich papierów. Pan Janusz miał fach w ręku, więc napisał podanie do Izby Rzemieślniczej, aby mógł zdać egzamin. – Powiększając swoje szanse napisałem, że tylko w zakresie starych zegarów, by inni zegarmistrze nie pomyśleli, że rośnie im konkurencja – śmieje się dzisiaj rzemieślnik. – O dziwo, odpisali, że się zgadzają, więc najpierw zdałem egzamin czeladniczy, podczas którego musiałem naprawić stary zegar, dostałem dyplom, w 1979 roku otworzyłem zakład, a po trzech latach mogłem złożyć podanie o dopuszczenie do egzaminu mistrzowskiego i dziś mam także ten tytuł – dodaje pan Janusz.

Co jest niezbędne, aby zegarmistrz poczuł się pewnie w swoim zawodzie? – Przede wszystkim duża wiedza o obróbce metali i obsłudze maszyn, bo do tych zegarów, którymi zacząłem się zajmować, nie było i wciąż nie ma części, trzeba dorobić koła zębate, albo nowe elementy – wylicza pan Janusz. Trochę inaczej traktuje się zegary o wartości antykwarycznej.

– Wtedy staramy się zachować jak najwięcej oryginalnych detali i jak najmniej ingerujemy, nawet ze względów wizualnych, aby wszystko wyglądało, jak dwa, trzy wieki temu – zaznacza zegarmistrz, który dbał o zabytkowe egzemplarze w Muzeum Narodowym, a u siebie w zakładzie naprawiał m.in. XVIII-wieczny zegarek z Liverpoolu, czy warszawski zegar Franza Kranza, mistrza pochodzącego z Wiednia, który tworzył na zamówienie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Do zawodowej biegłości potrzebna była też lektura specjalistycznych książek. – W 1971 roku, jeszcze kiedy pracowałem w PAN-ie, wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, a w tamtejszych księgarniach kupowałem fantastyczne tomy, z krwawiącym sercem, bo po 30 dolarów za sztukę, wiedząc, że w Polsce przeżyję miesiąc mając 10 dolarów – wspomina pan Janusz Laudański. Inwestycja się opłaciła. –Dzisiaj mówię synowi: „Czytaj, aby wszystkie szczegóły związane z mechanizmem zostały w pamięci” – przekonuje zegarmistrz.

Rodzinne konsultacje

Michał Laudański pracuje razem z  ojcem, rozumieją się bez słów, dzwonią, kiedy któregoś z panów nie ma w zakładzie, konsultują nawet na wakacjach.

Syn kiedyś współorganizował profesjonalne show fajerwerków, pracował na planach filmowych, m.in. przy „Afonii i pszczołach” Jana Jakuba Kolskiego.

– Ukoronowałem pszczołę i naprawiłem Grażynie Błęckiej-Kolskiej charakterystyczną kamerę na kluczyk – opowiada.

I robił rzeźbienia w meblach. Jednak to zegarmistrzowskie zajęcie okazało się tym, w czym jest najlepszy. – A najbardziej raduje, że kiedy klient przychodzi po zegar i bardzo się cieszy oglądając efekty naszej pracy. Wtedy schodzi ze mnie napięcie – dodaje Michał Laudański. 

Do zawodowej biegłości potrzebna była też lektura specjalistycznych książek. – W 1971 roku, jeszcze kiedy pracowałem w PAN-ie, wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, a w tamtejszych księgarniach kupowałem fantastyczne tomy, z krwawiącym sercem, bo po 30 dolarów za sztukę, wiedząc, że w Polsce przeżyję miesiąc mając 10 dolarów – wspomina pan Janusz Laudański. Inwestycja się opłaciła. –Dzisiaj mówię synowi: „Czytaj, aby wszystkie szczegóły związane z mechanizmem zostały w pamięci” – przekonuje zegarmistrz.

Print Friendly, PDF & Email