Wody w potokach coraz mniej

Wody w potokach coraz mniej
Fot. Teresa Bocheńska

W ostatnich latach przed pandemią, w czasie wakacji odbywaliśmy z mężem podróże po Europie – tej jej części, która była niedostępna za komuny, realizując marzenia z młodości. Pandemia uniemożliwiła te podróże, dzięki czemu powróciliśmy do wcześniejszej wakacyjnej rodzinnej tradycji – wakacji w zaprzyjaźnionym gospodarstwie w przepięknym przysiółku znanej wsi Łopuszna, na szlaku na Turbacz.

Miejsce wymarzone na czas pandemii: w przysiółku są tylko cztery gospodarstwa i kilkunastu mieszkańców. Krajobraz tak samo zachwycający, jak 40 lat temu, lasy gęste, pełne wyniosłych świerków, jodeł i buków, łąki pełne kwiatów – tylko nie ma uprawnych pól. Nie ma zbóż, pół ziemniaczanych, ogrodów warzywnych – poza lasem same łąki i pastwiska. Dzwonki owiec słychać jeszcze często, krowy zobaczyć już trudniej. Jedynie koguty przerywają poranną ciszę jak dawniej.

W przeciwieństwie do przyrody bardzo się przez czterdzieści pięć lat zmienił krajobraz społeczny. Ku naszemu zdumieniu nie można tu już kupić świeżo wydojonego mleka, którym się wcześniej delektowaliśmy, tylko w jednym gospodarstwie wyrabiane są oscypki, nabiał,warzywa i ziemniaki przywozi się ze sklepu. To jeden z aspektów zmiany poziomu życia tutejszych górali. Gdy w 1976 roku po raz pierwszy z dwojgiem jeszcze małych dzieci na cztery tygodnie zakwaterowaliśmy się w gościnnym domu u ś.p. państwa Zofii i Bronisława, w pokoju na pięterku z widokiem na podwórze, przemiła gaździnka Zosia robiła pranie w balii na podwórku korzystając z deszczówki zgromadzonej w beczkach. Otrzymaliśmy stolik z miednicą i dwa wiadra – jedno na czystą wodę, którą trzeba było przynieść ze studni i drugie na brudną, którą wylewało się za domem na drogę. Swoje przepierki robiłam pod studnią – z wielką przyjemnością, bo był stamtąd przepiękny widok na Podhale i Tatry. Wieczorem schodziłam do kuchni po świeżo wydojone mleko, na obiad mogłam przynieść warzywa z ogrodu, a ziemniaki otrzymywaliśmy w dowolnej ilości, świeżo wykopane na polu. Po chleb i inne, nie wytwarzane na miejscu produkty, trzeba było na piechotę schodzić do wsi – odpowiednio wcześnie, bo pieczywa z reguły nie wystarczało dla wszystkich. Przeważnie szło się szlakiem zwanym przez nas „ścieżką przez zboża”, po której dziś miejscami nie ma śladu, po drodze zbierając grzyby i jagody.

Fot. Teresa Bocheńska

Syn naszych pierwszych gospodarzy, gdy dorósł, jeździł już do sklepu swoim terenowym samochodem, między innymi po margarynę Kamę zamiast domowego masła. Nasze dzieci uwielbiały jechać z pola na drabiniastym wozie z kopą siana (sianokosy w górach trwają na okrągło całe lato), które wrzucało się później do stodoły, a jedną z atrakcji był nocleg na tym sianie.

Nasze wnuki nie zaznają już takich przyjemności: nie ma drabiniastych wozów, niepotrzebne są już nawet stodoły, bo siano zostawia się na łąkach zapakowane w plastikowe worki. Mogą tylko, jak ich ojcowie, budować tamy na pobliskim potoku. Nieporównanie lżej żyje się za to gospodyniom: w każdym domu jest już nie tylko wodociąg i łazienka, ale i automatyczna pralka, i gazowa kuchnia. Jest tych gospodyń jednak coraz mniej – wielu młodych górali z pokolenia moich dzieci wyjechało na Zachód, niektórzy urządzili się w mieście. Z ośmiorga dzieci naszych obecnych gospodarzy tylko jeden syn pozostał w rodzinnej wsi, a z częścią wnuków babcia widzi się jedynie na ekranie komputera.

Gdy po kilku wakacyjnych pobytach zaprzyjaźniliśmy się blisko z gospodarzami, Bronek zapraszał nas wieczorem na własnego wyrobu bimber zakąszany swojską wędzoną słoniną i oscypkiem, przy którym snuły się fascynujące opowieści: wojenne wspomnienia o Ogniu (wówczas jeszcze z obawą skrywane) lub o małym Józiku Tischnerze, którego Bronek kołysał w wózku na szkolnym podwórku, gdy pani Tischner – nauczycielka w ich szkole, był zajęta. Bawiliśmy się na dwóch góralskich weselach w wiejskiej remizie i płakaliśmy na pogrzebie. Wszystkie te wspomnienia odżywają, gdy zapalamy znicz na grobie naszych nieodżałowanych góralskich przyjaciół – Zosi i Bronka, położonym w pobliżu grobu ks. Tischnera. Nasi dzisiejsi gospodarze opowiadają o dzieciach mieszkających w Irlandii – raczej smutny znak czasu.

Przez pierwszych kilkanaście lat jechaliśmy do Łopusznej pociągiem, następnie pekaesem, a na końcu szliśmy piechotą, z prowiantem na najbliższe dni w plecaku i z kolejnym najmłodszym dzieckiem na ramionach (męża). Nie było telefonu ani telewizji, nie dochodziły do nas żadne wieści spoza gór i wcale ich nie potrzebowaliśmy. Dziś pod sam dom zajeżdżamy samochodem – co pozwala zignorować stosowne do wieku dolegliwości. Nie martwimy się, że zabraknie chleba, co najwyżej trzeba poszukać miejsca z zasięgiem sieci komórkowej. Jednak widok coraz większej liczby samochodów zaparkowanych przy górskim szlaku i każdej nowej daczy, których co rok przybywa, warkot silnika zamiast krowich czy owczych dzwonków to znak, że hałaśliwy, zurbanizowany świat wdziera się coraz głębiej w przestrzeń należącą do natury, zabierając jej spokój. Dzięki Bogu, ciągle jeszcze jest w Gorcach wiele miejsc, gdzie zachwycających widoków nie zakłóca szum i błysk cywilizacji, chociaż wody w potokach i grzybów w lasach coraz mniej.

Print Friendly, PDF & Email