Szpitalnie...

Szpitalnie...
Fot. arch prywatne Ilony i Damiana Nowackich

Dobrze czasem móc powiedzieć, że coś działa, że coś się sprawdza, że dobrze funkcjonuje. Bo mam wrażenie, że ostatnio kiepski ze mnie patriota… Zachwalam obce kraje, a naszą rzeczywistość krytykuję. Mniej lub bardziej. Jak fajnie móc powiedzieć, że nie w Hiszpanii, nie w Anglii czy Włoszech, ale coś się sprawdza tu u nas, w Polsce, w Elblągu. Będzie właśnie o tym.

Choć nie od początku powieje optymizmem, to jednak podjęłam temat, bo chcę pokazać dobre strony całej sytuacji. Bo przecież zawsze jakieś są. Muszą być. Pod koniec września niespodziewanie trafiliśmy z Julą do szpitala, ale nie tak spokojnie sobie przyjechaliśmy, ale z przytupem – wzywanym pogotowiem i mnóstwem strachu. Powód? Niespodziewany i przy tym dużo silniejszy niż zwykle, atak padaczki.

Nic nie zapowiadało, że z Julą się coś dzieje niedobrego, choć przy padaczce nic tego nie musi zapowiadać. Pojechaliśmy spokojnie, po szkole na zajęcia z rehabilitacji i Jula miała atak w trakcie ćwiczeń. Bardzo mocny, naprawdę niespodziewany. Bardzo nas wystraszyła, wystraszyła też terapeutów, bo dotychczasowe leki, podawane w takiej sytuacji, tym razem nie pomogły. Wezwane pogotowie przyjechało bardzo szybko, ratownicy od razu ocenili sytuację, błyskawicznie podejmowali decyzje i działali, w efekcie atak udało się opanować, ale dawki leków, jakie Jula dostała i długość samego ataku spowodował, że zdecydowaliśmy się pojechać z nią do szpitala. To, że to bardzo stresująca sytuacja, nie trzeba nikogo przekonywać, trafienie do szpitala z jakiegokolwiek powodu taką waśnie jest. Mamy wtedy na głowie wystarczająco dużo, żeby jeszcze musieć zderzyć się czasem z bardzo trudną (delikatnie mówiąc) sytuacją w sali szpitalnej. Najlepiej więc, jak nic i nikt dodatkowo nam tej sytuacji nie komplikuje. Na szczęście nie było długich wywiadów przy przyjęciu i Jula szybko trafiła na łóżko, szybko miała podłączone leki, też tlen i od początku było wiadomo co trzeba robić.

Trafiliśmy do szpitala pod wieczór, ale jeszcze tego samego dnia przyszedł do nas na oddział neurolog i ustalił plan działania. Jula długo spała, wiadomo, że w takiej sytuacji kluczowy jest spokój, ale przecież w hotelu nie byliśmy, żeby spodziewać się osobnego apartamentu i ciszy po powieszeniu na klamce kartki „nie przeszkadzać”. Już od początku trafiliśmy jednak do osobnej sali z łóżkiem też dla mnie, za które nie musiałam nic dopłacać. Od pierwszego dnia czuliśmy się bardzo zaopiekowani, tak jakby personel, wiedząc jak trudna jest opieka nad Julą, starał się nam troszkę w niej ulżyć, choć na chwilę. Coś jakby próbowali powiedzieć, że nie musimy przecież tak całkiem wszystkiego robić sami. To miłe. To lekka ulga mieć wokół osoby, które zdają się podejmować decyzje za nas, rodziców przyzwyczajonych, że wszystko, co dotyczy Juli wiedzą najlepiej. Czasem, nawet w takich kluczowych sprawach (a może właśnie w takich) trzeba umieć zaufać.

Jula spała kilkanaście godzin i zanim się obudziła nadal baliśmy się w jakim stanie się obudzi. Miała robione wyniki, podany tlen, była pod wpływem silnych leków, po mocnym ataku… Ale było dobrze. Nie od razu, ani na drugi dzień. W sumie kilka dni, zajął jej powrót do pełnej siebie. Na oddziale dziecięcym spędziliśmy kilka dni i wspominam je naprawdę przyjemnie. Spotkaliśmy się z niezwykłym zrozumieniem naszej sytuacji i tego, że Jula wymaga specjalnych warunków. Dookoła były dzieci z przeróżnymi infekcjami wirusowymi, więc istniało ryzyko, że coś się nam przydarzy, a i bez tego było dużo do ogarnięcia. Osobna sala to jedno, ale bardzo delikatny i wyrozumiały personel to drugie. Lekarz przychodził do nas przed obchodem, bojąc się że może przenieść jakieś wirusy z innych sal. Panie pielęgniarki rozumiały że w nocy Jula musi spać, bo ryzyko wystąpienia ataku przy nagłych pobudkach jest dużo większe, więc jak już musiały wejść i zmierzyć temperaturę, czy podać lek do kroplówki to robiły to prawie na paluszkach i przy minimalnym świetle, tak żeby czasem Juli nie obudzić. Jestem ogromnie wdzięczna za tą opiekę, za to że nie wychodziłam na nadwrażliwą matkę, wiecznie czegoś chcącą i o coś proszącą. Spotykałam się ze zrozumieniem. To był dla nas trudny czas, skończyło się na strachu, nowych lekach i zmianie codziennej diety i niektórych nawyków. Jula miała kilka tygodni przerwę do szkoły, od zajęć, trochę taki okres ochronny. Musimy od nowa nauczyć się radzenia sobie z padaczką, jej bezkompromisowością i nieprzewidywalnością. I będzie dobrze.

Print Friendly, PDF & Email