Świat należy do nas! Podróże „na stopa”

Świat należy do nas! Podróże „na stopa”
Fot. Adminstrator

To jest uzależnienie – nie dookreślisz co Cię w tym pociąga, ale podążasz dalej i chcesz więcej. Dla mnie to jest ciągłe spotykanie czegoś nowego na drodze, branie z otwartymi rękami wszystkiego, co się przydarza…

Tak mówi Ania, studentka II roku filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, na pozór nieśmiała dziewczyna, podchodząca z dystansem do wszystkiego i wszystkich. A jednak ciekawość, która w niej drzemie od dziecka, pchnęła ją w tę niezwykłą podróż. W podróż „na stopa” po Europie. Czy dzięki wyprawie odkryła siebie na nowo? Przekonajcie się sami.

Skąd w ogóle pomysł podróżowania autostopem przez Europę? Czy to był Twój pierwszy raz?

Pomysł narodził się z prostej konstatacji, że o ile „w Polskę” można wyjechać właściwie w każdy wolny weekend, o tyle na podróż po Europie potrzeba więcej czasu. Ponieważ studiuję, trzymiesięczne wakacje zachęcają do, chociażby częściowego, wykorzystania ich na odrobinę dalszą wyprawę.
W swoim autostopowym podróżniczym dorobku nie miałam żadnych zagranicznych wyjazdów, a pierwszy kilkudniowy samotny wypad nad morze odbyłam w ostatnie ferie zimowe, czyli niecałe pół roku temu. Wcześniejsze przejazdy autostopem miały jedynie na celu przemieszczenie się z jednego punktu do drugiego i zakładały jedynie „przejazd”, a nie „podróż”.

Zatem jaki był cel Twojej podróży? Państwa, obiekty, ludzie?

Naszym głównym celem – bo jechałam z kolegą – była Norwegia. Mam w swojej wyobraźni trochę mityczny obraz tego państwa, wykreowany częściowo przez opowieści mojego Taty, który odwiedził Norwegię będąc niewiele starszy ode mnie. Slajdy przez niego wykonane wiele razy wyświetlałam w domu i z zachwytem wpatrywałam się w każdy obraz. Jednak uznaliśmy z kolegą, że warto byłoby wcześniej kilka tygodni popracować za granicą, gdyż w Norwegii jest po prostu drogo. Początkowo planowaliśmy odwiedzić Francję, jednak ostatecznie zdecydowaliśmy, że udamy się do Amsterdamu i tam rozpoczniemy poszukiwania pracy.

Jak długo to trwało i czy założony plan udało się zrealizować od A do Z?

Jak to bywa w przypadku niedookreślonych wyjazdów, czas przyniósł wiele zmian. Po dwóch dniach wspólnej podróży (a po jednym dniu w Amsterdamie), mój współtowarzysz postanowił wrócić do Polski. Nie miałam mu tego za złe, właściwie to w pewnym sensie doceniłam, że potrafił przyznać, że tego typu podróżowanie nie jest dla wszystkich, a między innymi dla niego. Wiesz – brak konkretnych celów, brak noclegów. Nie mieliśmy przecież nawet namiotu! A skromne fundusze nie pozwalały na sypianie w nawet najtańszych hostelach. Plany, mimo, że bardzo ogólne, zostały w niewielkim stopniu zrealizowane. Przede wszystkim – jeździłam sama. Do Norwegii nie dotarłam. Pracy w Holandii nie znalazłam, bo jej nawet nie szukałam (uśmiecha się). Spędziłam natomiast sporo czasu w Danii, czego nie było w planach. W sumie, sama w podróży spędziłam 3 tygodnie.

Bałaś się? Przeszła Ci przez głowę myśl by zawrócić z trasy?

To dziwne, ale nie. Chyba w myśl przysłowia, że głupi ma szczęście, jakoś czułam, że je mam i nie zdarzy się nic złego. Może naiwne ze mnie dziewczę ale wierzę w to, że ludzie są dobrzy. Jasne, że zachowywałam czujność i zachowywałam się w miarę rozsądnie. Kiedy jest się gdzieś dalej od domu – ciężko mówić o zawróceniu. Jedziesz dalej, albo decydujesz o powrocie, ale to też przecież trochę trwa. „W trakcie”, nie miałam większych wątpliwości, ale kiedy w końcu wyjechałam z Kopenhagi i powtórnie pojechałam do Roskilde a potem do Malmo, poczułam, że już nie mam energii na dalsze samotne podróżowanie/ Postanowiłam wrócić więc do domu.

Powiedz, jak wyglądały przygotowania?

Nie przygotowywaliśmy się do tego wyjazdu w jakiś szczególny sposób. Teraz mam wrażenie, że trochę nieroztropnie podeszłam do tej sprawy. Nie miałam nawet wykupionego podstawowego ubezpieczenia, gdyż w roku akademickim umknęło to mojej uwadze. Nie miałam też zaświadczenia z NFZ, że jestem objęta ubezpieczeniem polskiej służby zdrowia. Chyba najważniejsze, czego dokonałam przed wyjazdem, to zakup atlasu Europy – był bardzo przydatny. W sumie, to czytałam różne fora internetowe, ale głównie na temat Norwegii, do której ostatecznie nawet nie dotarłam.

Co na to rodzina, znajomi? Jakie były reakcje, że wybierasz się w podróż „na stopa”?

To ciekawe pytanie, bo znajomi i rodzina owszem, wiedzieli o moim wyjeździe, ale z kolegą. Natomiast kiedy kolega postanowił wrócić do Polski, ja zdecydowałam pozostać. I bez niczyjej wiedzy rozpoczęłam w Holandii, pomiędzy Haarlemem a Amsterdamem, moją „samotną” podróż, która miała potrwać jeszcze trzy tygodnie. Moja Mama domyśliła się po tygodniu, kiedy wiedziała już także siostra, i mówiąc delikatnie, była bardzo zaniepokojona. Właściwie to była zła na mnie i uznała to za głupotę – podróżowanie w pojedynkę, w dodatku „stopem”.

Od początku do końca poruszałaś się „stopem”?

Tak, z kilkoma wyjątkami. Pan, który w Holandii za darmo wpuścił mnie na prom płynący na niedużą wysepkę, dał mi pieniądze i poprosił, żebym po powrocie na ląd, do najbliższego miasta pojechała nie stopem, a autobusem; to było ok. 30 km. Potem w Danii, pomiędzy Kopenhagą a Roskilde, poruszałam się pociągiem, ale tylko raz zapłaciłam za bilet, kilka razy po prostu jeździłam „na gapę” (uśmiecha się). Na koniec, w Szwecji, z Ystad do Świnoujścia płynęłam promem, można powiedzieć, że częściowo był to autostop, ponieważ razem z poznanymi na miejscu dwoma chłopakami z Polski, udało nam się namówić kierowcę – Polaka, by zabrał nas do swojego samochodu. Dzięki temu mniej zapłaciliśmy za bilety. Dla mnie było to jedyne wyjście, ponieważ ilość pieniędzy jaką posiadałam (kilkaset złotych), przy kupnie biletu, pozostawiłaby mi do wyboru albo bycie zwierzęciem domowym, albo przyczepką do motoru, o łącznej długości nie przekraczającej 6 m ;) To był już koniec podróży i właściwie tylko na tyle było mnie stać.

Masz już wypróbowany sposób zatrzymywania kierowców?

Stanie na poboczu drogi z wyciągniętym kciukiem jest z pewnością najbardziej skutecznym wypróbowanym sposobem przez wszystkich (uśmiech).  A tak na serio – ważne, żeby myśleć nie tylko o sobie, ale i o kierowcy, czyli czy ma miejsce do zatrzymania się, czy nie stoi się za zakazem. Dobrze „łapie się” na przystankach autobusowych na skraju miasta, albo na wjazdówkach na autostrady.

Czy któraś z poznanych osób szczególnie zapadła Ci w pamięć? Jeśli tak to dlaczego?

W szczególności zapadł mi w pamięć Harnaś (Ania uśmiecha się tajemniczo) …pies poznanego przeze mnie Duńczyka, który wziął go od Polaka z Berlina. Psiak miał już ponad pół roku, kiedy trafił pod opiekę nowego właściciela, więc nauczony był polskich komend. W sumie to znał już również duńskie, ale chętniej reagował na polecenie „Harnaś, posadź dupę!” (śmieje się). Przez pierwsze kilka chwil trochę mnie krępowało, gdy wołałam tak do niego na ulicy. Kiedy wyrywał się do innego psa i już naprawdę nic nie chciał słuchać, trzeba było potraktować go mocniejszymi słowami, czyli… „ja pie***, k*** mać!” – w języku polskim, bo tak został nauczony.

To zabawne, rzeczywiście.

Najśmieszniejsze było, kiedy krzyczał tak do niego Duńczyk, w którego ustach te słowa brzmiały dużo bardziej miękko niż powinny. Albo kiedy stosował duńsko-polskie komendy. Bardzo polubiłam tego psa, bo kiedy pomieszkiwałam w Kopenhadze był jedyną istotą, która rozumiała język polski. Chłopaki, z którymi mieszkałam śmiali się, kiedy wygłaszałam monologi do psa, ale chyba to rozumieli.

Zaprzyjaźniłam się też z chłopakiem, z którym jechałam samochodem dostawczym z Niemiec do Danii. Słuchaliśmy ciekawej muzyki, obgadaliśmy mnóstwo tematów, zaczynając od festiwali muzycznych, kończąc na polskim Radiu Maryja, o którym słyszał w niemieckim radiu ;) Wciąż utrzymujemy ze sobą kontakt.

Również mile wspominam małżeństwo, u którego przenocowałam w Haarlemie (Holandia). Mąż gospodyni jest Węgrem i przybył do Holandii po rewolucji w 1956 r. Był mile zaskoczony, kiedy powiedziałam mu o węgierskich reżyserach, których filmy znam (z racji moich studiów). Wzięłam od nich adres, żeby wysłać im pocztówkę z Krakowa – byli tam kiedyś w wakacje.

Przemili byli ludzie, którzy przenocowali mnie w Dokkum (to ten Pan, który potem wprowadził mnie na prom). O ile Pani z Haarlemu, wynajmowała kiedyś pokoje w ramach Bed&Breakfast, Ci państwo nie gościli u siebie obcych ludzi, a zaproponowali mi nocleg, pożyczyli rower, żebym przejechała się po mieście. Oni sami nie znali Polski, ale z kolei ich córka była kiedyś w Krakowie na wycieczce. Zabawne było to, że kiedy tylko ten Pan zabrał mnie „na stopa” i zapytał skąd jestem, na stwierdzenie, że „z Polski”, zapytał czy z Krakowa! Czasem w Polsce słyszę, że wyglądam „po krakowsku”, ale nie sądziłam, że usłyszę to w Holandii ;)
Oczywiście nie zapomnę ludzi poznanych w Danii, w Kopenhadze. Oprócz tych chłopaków, z którymi mieszkałam przez ponad tydzień, spotykałam ludzi „jednorazowo”. Na Christianii, w Kopenhadze – to taki „ostatni bastion hipisów”- możesz usłyszeć mnóstwo życiowych historii. Mnie, samotną, przygarnęli ludzie, którzy siedzieli nad jeziorem i dali do skosztowania finlandzki alkohol (byli tam Szwedzi, Finlandczycy, Duńczycy, Amerykanin, no i ja – Polka). Na moje stwierdzenie, że „napój” jest OK. i właściwie to nie jest zbyt mocny, uznali, że równa ze mnie dziewczyna i mogę posiedzieć razem z nimi. To było naprawdę specyficzne spotkanie.

Opowiedz więc, jak to było od początku. Skąd wyruszyłaś, gdzie byłaś, ile dziennie przemierzałaś kilometrów i dokąd zajechałaś a także, co zobaczyłaś?

W zasadzie moja podróż „na stopa” rozpoczęła się od zatrzaśnięcia drzwi rodzinnego domu koło Suwałk. Do Amsterdamu dotarliśmy stopem złapanym w Polsce przed granicą z Niemcami. Następnego dnia zdecydowałam pojechać  gdzieś na północ kraju. Dojechałam do Den Oever, tam jednak zabawiłam tylko chwilę i zdecydowałam jechać dalej. Stamtąd udałam się do Dokkum a następnie promem na wyspę Schiermonnikoog.  

Na wysepce od razu w porcie wypożyczyłam „holenderkę” i na tym rowerze przez cały dzień przejechałam wyspę wzdłuż i wszerz, bo była naprawdę nieduża. Zauroczyło mnie to miejsce i jeszcze tam będąc postanowiłam, że na pewno jeszcze tu wrócę.

Wieczorem autobusem pojechałam ok. 40 km do Groningen, nie na stopa, bo poprosił mnie o to pan z Dokkum, który mnie tam dowiózł i zafundował mi bilet, jak wcześniej wspomniałam). Następnego dnia kilkoma autami podjechałam ok. 50 km w stronę granicy z Niemcami. Potem dość długo musiałam iść pieszo, żeby dostać się na drogę wjazdową na autostradę. Kiedy dostałam z Polski SMS-y z życzeniami, zorientowałam się, że mam imieniny. Usiadłam zatem na trawie przy drodze i uczciłam je zjedzeniem zachowanej pomarańczy, którą dostałam jeszcze od ludzi goszczących mnie w Dokkum. W końcu udało mi się dotrzeć na autostradę i za granicę niemiecką. Tam spędziłam ponad godzinę na parkingu, czekając aż ktoś mnie zabierze. Jadłam owoce z drzewa mirabelkowego, pod którym siedziałam, aż w końcu zatrzymało się auto, które podwiozło mnie naprawdę niedaleko. Jednak na kolejnym parkingu wziął mnie Ingo – chłopak, który jechał samochodem dostawczym do Danii, do portu na zachodnim wybrzeżu. Przejechałam z nim w sumie 530 km. Po długiej wspólnej podróży zaoferował mi nocleg w swojej ciężarówce, bo oprócz łóżka miał tam również drugie rozkładane. Kolejnego dnia dojechałam do Kopenhagi (ok. 230 km). Kierowca, który zabrał mnie, jako ostatni jechał na północ miasta, ale postanowił podrzucić mnie do centrum, pod samo Tivoli i pokazał drogę do Christianii.

Niesamowite. Czyli emocji nie brakowało.

Tak. Po drodze zjadłam mirabelki zerwane w Niemczech. W Christianii poczułam się niesamowicie zmęczona, więc przespałam się godzinkę na trawie na wzgórzu. Potem dość długo chodziłam po różnych uliczkach i chłonęłam niesamowity klimat tego miejsca. Słyszałam o nim wcześniej różne opinie i teraz myślę, że trzeba to miejsce zobaczyć na własne oczy, żeby wyrobić sobie własne zdanie.
Potem przygarnęli mnie ludzie nad jeziorem. Dostałam kilka ofert noclegów, raczej od panów ; ) ale nie chciałam z nich skorzystać. Po jakimś czasie dosiadł się do nas Brian, Duńczyk, który wiedząc, że nie mam gdzie spać, zaproponował nocleg u swojego kolegi. Brian powiedział mi, że w Roskilde (30 km na zachód  od Kopenhagi) na terenie po corocznym ogromnym festiwalu muzycznym, jest zorganizowane sprzątanie i camping z namiotami, na którym można mieszkać. Następnego dnia uznałam, że chcę tam pojechać i Brian postanowił udać się tam razem ze mną. Pojechaliśmy pociągami na gapę, razem z jego psem. Trochę zdziwiłam się na miejscu, kiedy zobaczyłam, że na  prawie 20 osób, większość była Polakami. Poczułam się jak w małej polskiej kolonii. To był bardzo sielankowy czas – raczej niewiele sprzątania, więcej nocnego siedzenia przy ognisku i długich rozmów. Po dwóch nocach przyszedł czwartek, a następnego dnia zaczynał się w Polsce Przystanek Woodstock, na który od początku planowałam wrócić. Uznałam jednak, że nie chcę jeszcze kończyć mojej mojej podróży. Brian zaproponował, że mogę znów pojechać z nim do Kopenhagi i pomieszkać u znajomego, który wcześniej mnie przenocował. Na moje sugestie, że chłopaki prawie mnie nie znają, więc dlaczego miałabym u nich tak po prostu mieszkać, usłyszałam odpowiedź, że przecież dla takich gości mają łóżko polowe, a kiedy zapragną być znowu sami, po prostu mi o tym powiedzą. To było szczere i naprawdę miłe dla mnie.

Powiedz, co robiłaś przez ten czas w Kopenhadze? Bez pieniędzy przecież trudno zapewnić sobie ciekawą rozrywkę.

To był moja ośmiodniowa „przygoda” z Kopenhagą. Mieszkałam z chłopakami z Polski (spotkałam ich tam przypadkiem), w dzień chodziłam, a właściwie to włóczyłam się po mieście, w nocy oglądałam filmy, byłam na jakichś imprezach. Ten czas w Kopenhadze był dobrym czasem, jednak po ponad tygodniu uznałam, że znowu potrzebuję ruszyć dalej.

To była chwila. Obudziłam się rano, zebrałam swoje rzeczy i stwierdziłam, że jadę. Wróciłam do Roskilde. Przenocowałam tam, następnego dnia przyjechał kolejny znajomy i postanowiliśmy pojechać do Szwecji do Malmo i stamtąd „skoczyć” do Oslo. Wieczorem wróciłam jednak do Kopenhagi, a rano wyruszyliśmy dalej. Pociągiem, na gapę, dotarliśmy na obrzeże miasta, przy wyjeździe na most. Kiedy przybyliśmy do Malmo, poczułam, że nie mam już energii na dalszą podróż i chcę już wrócić do domu.

Zatem rozstaliśmy się z kolegą, on ruszył na północ, ja na południe, żeby złapać jakiś wieczorny prom. Dwa dni później, tj. o drugiej w nocy, byłam w domu. Na szafce w kuchni leżały owoce, wzięłam nektarynkę, usiadłam przy stole i znów poczułam to bardzo, bardzo mocno, że dom, to jednak magiczne miejsce. Moja przystań.

Jak już wspomniałaś, Twoje noclegi wyglądały bardzo różnie.

Tak. To chyba była największa niewiadoma każdego dnia. Pierwszej nocy, zaczepiła mnie na ulicy starsza pani, pytając o to co zamierzam, gdyż było już dość późno. Po chwili rozmowy zaproponowała mi nocleg w swoim domu. To było niesamowicie miłe. Innej nocy wziął mnie na nocleg do swojego i swojej żony domu pan, który mnie podwoził. Zdarzyło mi się też spać w ciężarówce, na dworcu kolejowym, w busie u znajomych albo po prostu „pod chmurką”. Z kolei w Kopenhadze, tak jak już mówiłam, poznałam nowych znajomych i przez ponad tydzień spałam u nich w normalnym mieszkaniu.

Czy jest coś, co zrobiłaś na wyjeździe pierwszy raz i uważasz że to było wspaniałe przeżycie, bądź na odwrót?

Pierwszy raz żywiłam się jedzeniem z kontenerów (uśmiecha się). Nie jestem zwolenniczką grzebania w śmietnikach, ale za supermarketami do kontenerów wyrzucane jest dobre jedzenie  typu warzywa, czy mięso z ostatnim dniem ważności. Nie wiem, czy było to wspaniałe przeżycie ; ) ale przyjemnie jest ugotować pyszny sos z produktów, które by się po prostu zmarnowały.

Pierwszy raz spałam na dworcu. Na początku czułam się trochę zagubiona, gdy pani przegoniła mnie z hali, którą zamykała i musiałam udać się na peron/ Jednak nie było tak źle, jak na początku myślałam. W sumie to było nawet w porządku. Nad ranem zagadał do mnie muzyk przejeżdżający na rowerze, trochę mnie postraszył, opowiedział kilka historii i pojechał dalej. Ja natomiast wstałam i uznałam, że godzina piąta nie jest za wczesna, by zacząć wychodzić za miasto.

Jaki jest w ogóle stosunek kierowców do autostopowiczów, no i do samotnie podróżujących dziewczyn?

I w Holandii i w Danii kierowcy byli nastawieni do mnie pozytywnie, czasem nawet za bardzo ; ) ale nie było większych problemów z przyjęciem przez nich odrzucenia  niedwuznacznych ofert, bo takie też się zdarzały. Nierzadko po chwili jazdy kierowca stwierdzał, że to niebezpieczne, co robię, szczególnie kiedy już się ściemniało. Zdarzały się szczególnie miłe gesty, np. podarowana mi puszka coca-coli w gorący dzień w Danii, radykalna zmiana trasy, by zawieźć mnie w dogodne dla mnie miejsce.

Plusy i minusy podróżowania w pojedynkę.

Pozytywne jest to, że w każdym momencie mogę wybrać, czy chcę być sama, czy wśród ludzi. Podróżowanie „na stopa”, to ciągłe spotkania, rozmowy z ludźmi, jednak w dowolnym momencie mogę zatrzymać się w każdym miejscu z dala od kogokolwiek. Kiedy podróżujesz w pojedynkę, sam decydujesz o celach, priorytetach, sam dbasz o siebie (albo nie). To może być również minusem, bo gdy jestem zdana sama na siebie, nie mam wsparcia w drugiej osobie, a nie o wszystko można zagadać do ludzi na ulicy.
Może wadą jest to, że pewne chwile chciałoby się dzielić z kimś innym, powiedzieć: „patrz, ale to piękne!”, ale w pewnym stopniu pomaga aparat fotograficzny.
Samotna podróż niesamowicie otwiera na wszystko, co dookoła a szczególnie na ludzi. Bo kiedy chcesz z kimś porozmawiać, musisz wykazać choćby niewielką inicjatywę, zainteresowanie, a przyznaję, że to jest jedna z rzeczy, która zawsze sprawiała mi problem.

Na pewno miałaś ze sobą niemały bagaż. Co znalazło się w Twoim plecaku, żeby móc przetrwać każde warunki?

Przetrwałam każde napotkane po drodze warunki, ale do ekstremalnych z pewnością one nie należały. Myślę jednak, że wyposażenie mojego plecaka pozostawiało wiele do życzenia. Miałam karimatę, w miarę ciepły śpiwór (kilka razy spałam na dworze), łyżkę, nóż, kubek termiczny. Nie miałam namiotu, butli gazowej, grzałki, blaszanego kubka, latarki, a rzeczy te z pewnością bywają przydatne, jednak nie odczułam ich braku. Wzięłam trepy, głównie ze względu na Norwegię (i nosiłam je w sumie może 6 godzin) a cały czas miałam na nogach sandały. Kilka razy przydała się kurtka przeciwdeszczowa, a w nocy na dworcu, kiedy nie mogłam skorzystać ze śpiwora – polar. Miałam też plaster opatrunkowy; ja nie skorzystałam, ale przydał się poznanemu po drodze koledze.

Co w ogóle jest najważniejsze, gdy decyduje się na taką wyprawę? Mam na myśli niezbędną rzecz i cechę charakteru?

Z rzeczy – dowód osobisty, tudzież paszport; myślę, że z powodu braku namiotu nikt do kraju jeszcze nie wrócił, a wiem, że brak dowodu tożsamości bywa powodem powrotu do kraju bądź blokuje wyjazdu z niego. Mi to się na szczęście nie przytrafiło.

Z cech charakteru – nie mam pojęcia. Myślę, że najważniejsza jest właśnie ta decyzja, zebranie w sobie energii na powiedzenie „tak” czemuś, czego nie znam i czego nie jestem w stanie zaplanować. Zawsze powtarzałam, że po Polsce tak, ale za granicą sama jeździć „na stopa” nie mam zamiaru. Życie płata figle… wiem, że zabrzmi to banalnie, ale trzeba słuchać głosu serca.

No właśnie: płata figle. A co z ubezpieczeniem? Przecież go nie wykupiłaś.

Na szczęście nic złego mi się nie przytrafiło, bo mogłabym mieć problemy, przede wszystkim finansowe. Niestety nie miałam nawet ubezpieczenia z uczelni, bo jak mówiłam, umknęło to mojej uwadze. Myślę jednak, że najlepszym rozwiązaniem jest wykupienie karty ISIC albo EURO>26 –  oferują ubezpieczenie za granicą, czasem też można trafić na obniżkę ceny polisy. Głupio mi teraz, ale o tym też w końcu zapomniałam.

Co jest takiego pociągającego w podróżowaniu stopem? Jakie emocje temu towarzyszą?

To jest uzależnienie – nie dookreślisz co Cię w tym pociąga, ale podążasz dalej i chcesz więcej. Dla mnie to ciągłe spotykanie czegoś nowego na drodze, branie z otwartymi rękami wszystkiego, co się przydarza. Ciągle uczę się nawiązywać kontakty z ludźmi, bo nigdy nie było to dla mnie prostą rzeczą. (Brakuje mi polskiego określenia na outgoing – w każdym razie ja taka nie jestem ;) Wciąż zaskakiwałam siebie i jednocześnie akceptowałam siebie w wielu sytuacjach, uznając, że taka właśnie jestem. Poza tym, kontakt z kulturą poznawanego kraju nie przez chodzenie po muzeach, ale poprzez przegadanie z ludźmi, czasem wielu godzin, na wszystkie tematy. Poza tym ciągle towarzyszył mi przedziwny zachwyt nad chwilą obecną, prawie jak nieustanne celebrowanie momentu, który dzieje się właśnie teraz.

Czy będzie powtórka? Złapałaś bakcyla? :) Jeśli tak, to dokąd będzie następna wyprawa i kiedy?

Jak już mówiłam – to uzależnia. Pozostaje tylko kwestia gdzie i kiedy, no… może jeszcze „za co”, ale to niekoniecznie (mówi z uśmiechem).  Myślę wciąż o Norwegii, kiedy dojdzie do skutku, może następne wakacje…? Z najbliższych planów – do 21 września w Budapeszcie jest wystawa fotografii Roberta Capy, bardzo chcę ją zobaczyć, więc chyba szykuje się mały wypad na południe.

Kiedy ostatni raz rozmawiałam z Anią, (a było to niecały miesiąc temu) nie wiedziała jeszcze, kiedy ruszy po nową  przygodę.

Dziś znów jest na „autostopowym” szlaku. A oto treść odebranego właśnie SMS-u od Ani:

Obecnie jestem w drodze do Danii na festiwal w Odense. Razem z kolegą wyjechaliśmy w środę 2 września i w Świebodzinie – to jest 100 km przed granicą z Niemcami  – złapaliśmy stopa do Berlina. Podczas rozmowy okazało się, że kierowca jedzie z towarem (to było auto dostawcze) do Liverpoolu i chwilę zajęło nam stwierdzenie, że w sumie to możemy trochę zmodyfikować plany i pojechać z nim, skoro nadarzyła się taka okazja. Kolega ma tam znajome, więc będzie gdzie przenocować. Znów ten spontan ;)

Fot: Na poniżej załączonych zdjęciach znajduje się Ania i miejsca, które odwiedziła. Autor: Anna Sowul.  Agnieszka Światkowska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 4182

Print Friendly, PDF & Email