Senior + Miłość

Senior + Miłość
Fot. Mateusz Misztal

Poznali się w Dziennym Domu Senior+. Oboje niezwykle doświadczeni przez życie. To, co opowiedzieli posłużyć może za filmowy scenariusz. A jak wiadomo, to właśnie życie pisze najlepsze scenariusze. To historia o wzajemnym zrozumieniu, cierpliwości i miłości, do których dodano… koperek i ryż.

– Ty Kusy artysta jesteś, to wiedzieć powinieneś. Gdzie leży granica szczęścia ludzkiego? – zapytała w 21 odcinku serialu „Ranczo” Michałowa.

– A dokładniej? – dopytał.

– No, w jakim wieku?

– Nie ma takiej granicy – odpowiedział.

Potwierdzeniem tych słów są pani Elżbieta i pan Marek, których znajomość rozpoczęła się w Dziennym Domu Senior+ w Elblągu.

Pan Marek w trakcie swojego życia pracował w wielu miejscach, także za granicą, m.in. na Ukrainie, (Odessa i Charków) czy w Algierii. Jak sam mówi, nie znosił w życiu nudy i lubił nowe wyzwania. Najwięcej czasu poświęcił pracy na dźwigach samochodowych.

– Mam udokumentowane 30 miejsc pracy. Musiałem zawsze coś nowego poznawać. Ostatnie 10 lat przed emeryturą pracowałem na dźwigach. Mam uprawnienia na dźwigi samochodowe. Jeździłem na szkolenia do Wrocławia. Trzeba było znać prawo budowlane – opowiada Marek Szumski. – Moja pierwsza praca była w stoczni Marynarki Wojennej. Później przeniosłem się do Wojskowych Zakładów Naprawczych. Tam poznałem dokładnie na czym polega np. mina magnetyczna, wyrzutnia bomb głębinowych, wyrzutnia torped. Także zawsze coś ciekawego musiało się u mnie dziać.

Pani Ela pracowała w przedszkolu. – Miałam 50 dzieci pod swoją opieką. Dziś jeszcze mnie poznają. I jak mnie spotykają to mówią: „Pani Elu, ja się ożeniłem”, czy „ja wyszłam za mąż” i to jest bardzo miłe. Dość szybko musiałam z pracy zrezygnować, ze względu na stan zdrowia. Ale do dziś chętnie działam – tu w Dziennym Domu – zaznacza Elżbieta Monkiewicz-Szumska. – Udało mi się wiele osób wyciągnąć z depresji. Sporo osób też zwerbowałam do tego miejsca. Wiele osób mi mówi: „Ela, gdybym ja wiedziała, że tak tu jest, to bym dawno tu przyszła”.

Choroba męża

– Przez 9 lat byłam wdową. 7 lat przed śmiercią męża pojawił się u niego czterokończynowy niedowład. Mąż wymagał stałej opieki, którą organizowałam. Były opiekunki, które też mi pomagały. Po śmierci męża, żeby nie być samotną, zapisałam się tu. Jeszcze wtedy Dom Dziennego Pobytu działał przy ul. Owocowej – wspomina Elżbieta Monkiewicz-Szumska. – Lubię pomagać i rozmawiać z ludźmi, śpiewać i jednoczyć ludzi.

Po śmierci męża starała się wypełniać sobie czas różnymi zajęciami. Jako osoba niedowidząca działała też w elbląskim oddziale Polskiego Związku Niewidomych, chętnie jeździła na różne kursy i szkolenia – jak wskazuje po to, by zdobywać nową wiedzę, ale i po to, by poznawać nowych ludzi.

– Nie szukałam nikogo, z kim mogłabym zacząć wspólne życie. Żyłam swoim życiem, zawsze podchodząc do niego optymistycznie, mimo licznych chorób i operacji, których przeszłam w sumie osiemnaście – mówi pani Ela.

Jak zaznacza, lubi odwiedzać placówkę przy ul. Zamkowej, bo lubi ludzi.

Od zawału serca do złapanego welonu

23 grudnia minionego roku pani Ela jechała do córki, do Szczecina. Na dworzec dotarła z odpowiednią opieką dla osób niedowidzących. W trakcie podróży doznała rozległego zawału serca. Wstrzymano podróż pociągu i karetką przetransportowano ją do szpitala w Lęborku.

– Później przewieziono mnie do Wejherowa, gdzie przeszłam operację. Bardzo trudną, ale jak widać żyję. Z Wejherowa przyjechałam do Elbląga. I następnego dnia doznałam kolejnego zawału i znalazłam się na kardiologii w Szpitalu Wojewódzkim. Leżałam tam cały miesiąc i później dostałam takie skierowanie do szpitala rehabilitacyjnego w Jantarze. Tam byłam pięć tygodni, nabierałam sił. Po rehabilitacji pojechałam do córki. I później mówię tak: nie było mnie tu (w Dziennym Domu – przyp. red.) pół roku. Oczywiście kontakty telefoniczne są, były i będą, ale to nie to samo. I 1 czerwca tego roku przyszłam tu i tak podchodzę do stolika, są moje koleżanki i mówię: „Ale co ten facet tutaj robi?”. I Marek mówi: „Proszę pani, pani kierowniczka mnie tutaj posadziła, ja nie wiem, ja tutaj siedzę”. Mówię to fajnie, to miło. „Jestem Elżbieta”, „a ja Marek”. I tak to się zaczęło – wspomina pani Ela.

– Była jedna rozmowa, potem następna i następna. Tańczyliśmy też pewnego razu razem. Czułam się tak jak byśmy się znali całe lata. Nie chodziło o to, żeby zaraz wychodzić za mąż. Ale tak jak podkreślam, nie można być samemu. Po tylu przejściach, które są za mną, fajnie jest pójść z kimś na kawę, czy na spacer. Tego brakowało mi bardzo – zaznacza.

W lipcu minionego roku pan Marek stracił żonę, która chorowała na raka mózgu. Po jej śmierci był w bardzo złym stanie psychicznym.

– Nie wiem co to się stało, ale jakoś polubiłem tą panią, teraz już małżonkę – mówi z uśmiechem na twarzy Marek Szumski. – Postanowiłem się związać z Elą na stałe, ponieważ szkoda czasu. Nie jesteśmy młodzikami, by pięć lat chodzić ze sobą, tylko trzeba iść do przodu, za ciosem i konkretnie. Wiedziałem, że to jest osoba, której mogę zaufać – dodaje.

Pan Marek do Dziennego Domu Senior+ trafił dzięki swojemu synowi. Po raz pierwszy w placówce pojawił się właśnie 1 czerwca.

– Syn widział, że jest ze mną coraz gorzej. Powiedział: tata, jedziemy. I przywiózł mnie tutaj. Zostałem tu przyjęty i mój stan psychiczny bardzo się poprawił. Teraz wszystko jest tak, jak być powinno. Wszystko na swoim miejscu – zaznacza.

– Zaczęliśmy się uzewnętrzniać, otwierać, rozmawiać o tym, co nas w życiu spotkało. I pewnego dnia Marek mówi do mnie: „a może byśmy tak wzięli ślub?”. Ja mówię: „jaki ślub, ja nie myślę, o żadnym ślubie”. A on na to: „a na co mamy czekać?”. I mówię: dobra, chodź, jedziemy się dowiedzieć do Urzędu Stanu Cywilnego co i jak. Padło pytanie: „Państwo do rejestracji?” i pojawiła się cisza. Patrzę na Marka i nagle: „A niech pani rejestruje”. I 9 września wzięliśmy ślub cywilny – opowiada pani Elżbieta. – Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, ale jestem bardzo szczęśliwa.

– Moje życie zmieniło się diametralnie. Tego mi było trzeba. Marek teraz się nie nudzi, bo dużo naprawia w domu – uśmiecha się pani Ela. – Faktycznie, jest co naprawiać, bo jak Ela była sama, to co mogła zrobić? Zwłaszcza, że jest osobą niedowidzącą – dodaje pan Marek.

– Muszę wspomnieć o jeszcze jednej historii – zaznacza pani Ela. – Szwagierki córka w maju wychodziła za mąż. I ja byłam na tym ślubie. Córka poszła ze mną, bo miałam wtedy duszności. I podczas jednej z zabaw panie stanu wolnego proszone były do stworzenia kółeczka. Córka „wepchnęła” mnie do tego kółka i to ja złapałam ten welon. „O, ciocia Ela wyjdzie za mąż.” Ja mówię: czyście chore? Ja nie myślę, o żadnym zamążpójściu – wspomina śmiejąc się.

Koperek i ryż

– Oświadczyny były… w warzywniaku. Spojrzałem na półkę, na której leżał piękny koperek. Ela stała w kolejce. Wziąłem z półki ten koperek i z tym koperkiem w ręku pytam się: Elżbieto, czy ty wyjdziesz za mnie? – opowiada pan Marek. – Ja na to: tak wyjdę. A ludzie patrzą i mówią: „jej co tu się dzieje?”. Pierwszy raz dostałam taki bukiet. Później poszliśmy do jubilera, Marek kupił mi pierścionek zaręczynowy. I w domu, gdy piliśmy kawę wziął ten pierścionek, uklęknął i jeszcze raz zapytał: „czy zostaniesz moją żoną?”. Wszystko było takie spontaniczne, takie naturalne. Ja nie wiem skąd on się wziął. Anioły chyba go zesłały – dodaje pani Ela.

W sobotę (21 października) para wzięła ślub kościelny.

– Rodzina widomość o planowanym ślubie przyjęła bardzo pozytywnie. Po ślubie zrobiliśmy małe przyjęcie przy kawie i szampanie i mój syn mówi: „Jej, ja moją matkę prowadziłem do ślubu” i mówił wtedy: „Marek przekazuję ci moją matkę, a w pakiecie masz córkę, syna i wnuki” – śmieje się pani Ela. – Było cudnie, było też sypanie ryżem. Ja jestem romantyczką, Marek też romantyk. Piękne to było.

– Marek teraz kawały opowiada. W kuchni tańczymy, śpiewamy. Dziećmi czy wnukami nie musimy się zajmować, więc to jest czas tylko dla nas – dodaje pani Elżbieta. – Byliśmy też w Łebie, na ruchomych wydmach. Wchodziłam tam razem z nim, ciągnął mnie, ja tam z tą białą laską. W pewnym momencie już nie miałam siły. Dasz radę Elunia – motywował mnie Marek i dałam radę.

– Krótko byłem wdowcem, ale ten okres żałoby przebyłem. Pamiętam jak na początku jedna z opiekunek zaprosiła mnie do tańca, ale odmówiłem, bo mam taką zasadę, że w trakcie żałoby się nie tańczy – mówi pan Marek.

Pierwsze wspólne Boże Narodzenie

– Przed nami pierwsze wspólne święta Bożego Narodzenia. Przez te ostatnie kilka lat był to czas, który przepłakiwałam. Zawsze oczywiście byłam odświętnie ubrana, ale te łzy jednak płynęły. W tym roku święta spędzimy razem – w Sarbinowie. Jedziemy akurat na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny. Przepięknie tam jest, przepiękna promenada, bliziutko do morza. Będzie wspólna wigilia, śpiewanie kolęd. Do tego rehabilitacja. I po nowym roku wracamy.

Parę dzieli 12 lat. Pan marek – jak sam żartobliwie mówi – w tym roku miał osiemnastkę, bo tyle brakuje mu do 100. urodzin.

– Ta różnica wieku w ogóle nam nie przeszkadza. Trochę się czujemy teraz jak byśmy byli małolatami. Odżyliśmy. Wszyscy nam mówią, że wyszło nam to na dobre – wskazuje pani Ela. – Gdy syn Marka przyszedł do nas pierwszy raz to zapytał: „pani Elu, co pani zrobiła z moim tatą? On się tak zmienił, jest uśmiechnięty, kawały opowiada, inaczej funkcjonuje, jest żywy”. Ja mówię: ja nic nie zrobiłam. Zresztą Marek zrobił to samo ze mną. Ten uśmiech Marka mnie rozbraja. Ja po tym zawale nauczyłam się śmiać właśnie od niego – dodaje.

Jak zgodnie wskazuje para, bardzo ważne jest to, by szukać kompromisu.

– Każde z nas ma swoje przyzwyczajenia. Bardzo ważna jest tolerancja, trzeba umieć się dogadać, nie kłócić się. My się przekomarzamy, ale nie jest to złośliwe – wskazują małżonkowie.

Na pytanie kto w małżeństwie „rządzi” pan Marek bez wahania spogląda na żonę i retorycznie pyta: „No jak to kto?”

– Ja rządzę – śmieje się pani Ela. – Ale prawda jest taka, że nie mamy się o co kłócić. Razem gotujemy, razem ustalamy co mamy kupić, razem robimy zakupy. Ja nie lubię gotować, ale razem jest jakoś inaczej. Jak Ty to określasz? – pyta męża.

– Praca zespołowa – wtedy jest zupełnie inaczej. Rozmawiamy w trakcie gotowania – dodaje pan Marek.

– Ludzie powinni się poznawać i nie być samotnymi. To samo tłumaczę osobom, które tu przychodzą – puentuje pani Ela.

– Panie Stachu, na miłość nigdy nie jest za późno. Za to na samotność zawsze jest za wcześnie – mówił Kusy do Stacha Japycza w 26 odcinku serialu „Ranczo”.

Print Friendly, PDF & Email