Póki Wisła płynie, Polska nie zaginie

Póki Wisła płynie, Polska nie zaginie
Fot. pixabay.com

Bez wody nie ma życia. Każdy to wie. Każdy też doświadczył, albo przynajmniej słyszał o problemach z wodą – jej nadmiarem lub niedostatkiem. W Polsce wody mamy za mało, a w wyniku ocieplenia klimatu coraz mniej. Powinniśmy więc wykorzystać każdą kroplę, która spada nam z nieba. Niestety, większość wód opadowych odpływa bezużytecznie do morza.

Od czasu, gdy ocieplenie klimatu stało się widoczne gołym okiem, coraz częściej słyszymy o tragediach związanych z brakiem wody, które mają miejsce na świecie, szczególnie w środkowej Afryce i w Azji, gdzie pustynnieją coraz większe obszary ziemi, co uniemożliwia ich mieszkańcom przeżycie i zmusza do emigracji.

Organizacje pozarządowe starają się im pomóc w różny sposób: dostarczając żywność albo umożliwiając dostęp do życiodajnej wody, jak np. fundacja Janiny Ochojskiej, budując studnie lub fundacja Szymona Hołowni, budując tamy piaskowe, które gromadzą wodę, umożliwiając uprawę roli. Podobne zjawisko, chociaż w znacznie mniejszej skali, możemy obserwować w środkowej Polsce – na Kujawach i w Wielkopolsce.

Naukowcy wyróżniają trzy etapy suszy: atmosferyczną, glebową i hydrologiczną. Atmosferyczna związana jest z małą ilością opadów, szczególnie brakiem śniegu w zimie, który stanowił rezerwuar wody na wiosnę. Z suszą glebową mamy do czynienia, gdy opada poziom wód gruntowych i nie sięgają do niej korzenie roślin, coraz częściej nawet korzenie drzew. Susza hydrologiczna jest widoczna w rzekach, potokach i jeziorach, gdy poziom wody coraz bardziej się obniża, rzeki stają się płytsze, a woda w jeziorach opada i brzegi cofają się o kilka metrów.

Tak właśnie stało się na Pojezierzu Gnieźnieńskim, które jeszcze niedawno było zagłębiem turystycznym, a obecnie z 80 ośrodków nad jeziorami pozostał jeden. Noteć wyschła na długości 30 km, wysychają bagna i torfowiska, zarastają stawy i jeziora. Do takiej sytuacji przyczyniło się tutaj nie tylko ocieplenie klimatu i najmniejsza w porównaniu z całym krajem wielkość opadów.

Wodę „wysysają” kopalnie odkrywkowe, wokół których powstają szerokie i głębokie leje. Wokół olbrzymich dołów kopalni wysychają potoki i jeziora, schną drzewa. Tamtejsi rolnicy mówią, że musieli zmienić strukturę upraw rolnych: zboża i warzywa zastąpiła kukurydza, która ma rozleglejszy system korzeniowy i lepiej sobie radzi z suszą. Rzeczywiście, jadąc na urlop w góry przez środkową Polskę, mijaliśmy głównie plantacje kukurydzy. O niespotykanie niskich stanach wód w naszych największych rzekach – Wiśle i Odrze – słyszymy w mediach.

Ratują nas jeszcze zbiorniki wód podziemnych. Przy skąpych opadach deszczu i śniegu rzeki i potoki zasilane są głównie wodami podziemnymi – tym, co wypłynie ze źródła. Woda ze zbiorników podziemnych zaspokaja około 70% zapotrzebowania na wodę pitną – poprzez sieci wodociągowe i przydomowe studnie. Zbiorniki wód podziemnych nie są niewyczerpane. Zasilane są dzięki przesiąkaniu wody z powierzchni ziemi.

Niestety, przesiąka jej coraz mniej, nie tylko dlatego, że coraz mniej jej spada na ziemię, ale także dlatego, że coraz szybciej ta, co spadnie, odpływa do morza. Przyczyny są dwie: po pierwsze kanalizujemy rzeki i potoki, żeby woda po ulewie jak najszybciej spłynęła, osuszamy bagna i wycinamy stare lasy, a po drugie w procesie urbanizacji coraz więcej powierzchni ziemi znika pod betonem lub asfaltem, a wodę deszczową odprowadza się kanalizacją do rzek, nie pozwalając jej wsiąknąć w ziemię. Robimy to wszystko po to, żeby ustrzec się powodzi, co i tak nie do końca się udaje, bo w wyniku zmian klimatycznych coraz częściej zdarzają się nawalne ulewy, które w jednej chwili zatapiają drogi, wsie i całe dzielnice miast.

Polska ma niekorzystne warunki hydrologiczne, jest w grupie państw, którym grozi deficyt wody. Mamy znacznie gorszą pod tym względem sytuację niż kraje na zachodzie Europy, co widać choćby w porównaniu przepływów w największych rzekach Niemiec i Polski: w ujściu Renu przepływa średnio około 2000 m³/s, w ujściu Wisły przeciętny przepływ wynosi nieco ponad 1000 m³/sek.

Jednocześnie położenie z dala od oceanu sprawia, że opady w Polsce są mniejsze niż w większości krajów europejskich. W związku ze wzrostem temperatury więcej wody paruje, niż spada. Do tego coraz częściej występują bezśnieżne zimy i brakuje drugiego ważnego źródła zasilania wód powierzchniowych i podziemnych.

Przed powodzią i suszą ratować się można w taki sam sposób: poprzez retencję, czyli zatrzymując wodę opadową w miejscach do tego przygotowanych. Przez pewien czas ścierały się tu dwie koncepcje: pierwsza to budowa dużych zbiorników na dużych rzekach – przykładem jest tu zbiornik na Wiśle we Włocławku, druga to tzw. mała retencja w zlewniach rzek.

Dziś naukowcy i inżynierowie przychylają się do tej drugiej alternatywy: trzeba zatrzymywać wodę lokalnie, gdzie się da. Wielki zbiornik nie zapobiega suszy w oddaleniu od niego, ponadto w coraz wyższych temperaturach jest coraz intensywniejsze parowanie: z takiego zbiornika jak we Włocławku latem wyparowuje połowa wody, która do niego wpływa.

Lokalna retencja to nie tylko zbiorniki wodne na potokach, to także zachowanie w naturalnym stanie bagien i błot, zatrzymywanie wody poprzez szatę roślinną: lasy, trawniki i łąki kwietne zamiast bruku i betonu. Zwłaszcza las – ze zróżnicowaną strukturą wiekową drzew i bogatym poszyciem – odgrywa ważną rolę w retencji, zatrzymując wodę podczas opadów i roztopów, i oddając ją stopniowo później. Szczególnie istotne jest to na terenach źródłowych – w górach i na wyżynach.

W przyrodzie mamy ważnego, nieocenionego sprzymierzeńca: bobra. W niektórych miejscach tylko dzięki bobrom jest jeszcze zielono. Bóbr to największy europejski gryzoń. Jak stwierdzili biolodzy, ma największy mózg wśród gryzoni w stosunku do masy ciała, co pozwala mu postępować logicznie i sprawnie dostosowywać środowisko do swoich potrzeb, budując tamy i żeremia, bo jest stworzeniem ziemnowodnym.

Bobry naprawiają szkody, jakie przyrodzie wyrządza człowiek, który osusza bagna i mokradła, czyli wszystko, przez co nie może przejść suchą nogą i wykorzystać do uprawy.

Bobry sprawiają, że osuszone łąki są znowu zalewane, z ponownie nasączonych wodą torfowisk nie unosi się złowrogi metan, na bagniskach znów pojawiają się rośliny, które wyginęły, wydawałoby się, bezpowrotnie. Wielu rolnikom to się bardzo nie podoba, uważają bobry za szkodników, które niszczą im uprawy, nie widząc korzyści, jakie daje przyrodzie, a więc i im, zatrzymana w ziemi woda. Bobry były bezlitośnie tępione, dopiero uznanie ich za gatunek chroniony pozwala odbudowywać ich populację.

Sposobem, który mógłby pogodzić rolników z bobrami i skłonić ich do tworzenia warunków dla lokalnej retencji, byłaby postulowana przez naukowców dopłata retencyjna dla rolników. Na razie rolnicy mogą starać się o dofinansowanie na budowę małych zbiorników retencyjnych i instalacje nawadniające.

Dofinansowanie na małą retencję można też otrzymać z Narodowego Funduszu ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w ramach konkursów: „Moja woda” – na budowę przydomowych zbiorników i instalacji zatrzymujących deszczówkę dla osób indywidualnych oraz Miasto z Klimatem – „Zielono-niebieska infrastruktura” – dla samorządów.

Według naukowych prognoz słodkiej wody będziemy mieć coraz mniej, więc wszyscy – i mieszkańcy wsi, i mieszkańcy miast – musimy nią mądrze gospodarować.

Print Friendly, PDF & Email