Niech wrócą ogrody!

Niech wrócą ogrody!
Fot. pixabay.com

Rok temu o tej porze czekaliśmy z utęsknieniem na przyjście wiosny. Kupiłam nasiona na działkę, planowałam wiosenne prace, cieszyłam się na pierwsze nowalijki – zazielenił się już szczypiorek siedmiolatka. Tymczasem przyszła wojna. Do naszego kraju uciekły spod bomb i rakiet setki tysięcy, a nawet miliony przerażonych kobiet i dzieci, zostawiając swoich mężów, ojców, braci w kraju ku obronie ojczyzny.

Na pomoc ruszył, kto mógł – pamiętamy te obrazy z granicy: wolontariuszy witających uchodźców gorącą zupą, ciepłym ubraniem, dziesiątki właścicieli samochodów czy busów rozwożących przybyszy po różnych zakątkach kraju, tysiące rodzin przygarniających ich do swoich mieszkań. Do pomocy włączyła się też moja organizacja – zapewniliśmy zakwaterowanie i wyżywienie dla 25 osób, nasz Bank Żywności zajął się dystrybucją żywności dla uchodźców zamieszkałych w naszym mieście, pomagaliśmy w rozwiązywaniu różnych problemów. Wojna kazała zapomnieć o jeszcze tlącej się pandemii, na chwilę odeszły w cień nasze krajowe kłótnie i wojenki polityczne, uświadomiliśmy sobie, że pokój, którym moje pokolenie cieszy się całe życie, nie jest dany na zawsze.

Mija rok, znowu dni są coraz dłuższe, słońce mocniej przygrzewa, pęcznieją pąki na gałęziach drzew i krzewów, jak zawsze pojawiają się klucze powracających na lato ptaków. Ale jak tu się cieszyć wiosną, gdy za graniczną miedzą nadal obracane są w gruzy całe dzielnice, szkoły i szpitale, resztki mieszkańców zburzonych miast marzną głodni w piwnicach, wszelkie odgłosy przyrody zagłuszają im spadające bomby i ciągle nie widać końca tej tragedii. Na domiar złego w innym kraju zatrzęsła się ziemia – setki zrujnowanych domów, dziesiątki tysięcy zabitych, tysiące koczujących w ruinach. W Banku Żywności obok ciepłych ubrań, świec i żywności dla Ukrainy pojawiły się kartony ze śpiworami, kocami, ciepłą odzieżą dla dotkniętych trzęsieniem ziemi Turków. Niespodziewanie nasza działalność stała się międzynarodowa – co byłoby piękne, gdyby nie działo się w tak ponurych okolicznościach.

Mam wrażenie, że od roku żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości. Rzeczywistości, która przywróciła właściwą hierarchię wartości: na pierwszym miejscu bezpieczeństwo, możliwość zasypiania we własnym łóżku bez obawy, że wypędzi nas z niego syrena alarmowa zwiastująca nadlatujące rakiety.

Natura nie zwraca uwagi na poczynania ludzi – bomby, rakiety, obracanie w gruzy całych miast nie wstrzymują wiosny, po zimowym śnie przyroda budzi się do życia. W miastach i na coraz większych przestrzeniach na wsiach zielenieją trawniki, pracowicie koszone, pielone z wszelkich roślin poza trawą, posypywane i polewane rozmaitymi preparatami, które sporo kosztują. Trudno o coś bardziej bezsensownego, niż taki trawnik, zwłaszcza na wsi. Po pierwsze najcenniejsza i najpiękniejsza, a i najkorzystniejsza dla zdrowia wszystkich mieszkańców Ziemi jest bioróżnorodność.

Trawnik ozdobiony słoneczkami mleczy czy białym rzucikiem stokrotek nie tylko przyciąga wzrok, ale i skłania do uśmiechu. W dodatku z kwiatów mlecza przyrządza się doskonały syrop, w smaku przypominający miód, wzmacniający odporność. Dawno zrozumiała to większość działkowiczów, nikt się już mnie nie czepia, że nie wypieliłam mlecza i co roku w maju na działkach trwa pracowity zbiór żółtych kwiatków.

Tymczasem ambitni właściciele przydomowych ogródków trwonią siły i pieniądze starając się, żeby żadna żółta główka nie wychynęła ponad równiutko przystrzyżoną zieloną murawę. Od wielu miesięcy od rana do wieczora w telewizji, radiu, na forach internetowych słyszy się o drożyźnie, która dotknęła żywność, a przede wszystkim warzywa.

W mojej młodości większości polskich rodzin nie łatwo było związać koniec z końcem. Wygrani byli ci, którym udało się zdobyć działkę (mam na myśli mieszkańców miast). Na działce pracowały całe rodziny, ale w nagrodę nie brakowało im warzyw i owoców, na zimę zamkniętych w słoikach czy beczkach. Dzisiaj idąc przez działki widzi się głównie trawniki, huśtawki i grille, zostało tylko trochę drzew i krzewów owocowych, czasem w rogu grządka truskawek. Marchewki, pietruszki, selery uprawia tylko starsze pokolenie.

Tymczasem w takiej Anglii, Holandii czy Szwecji modę na angielskie trawniki zastępuje moda na własne marchewki, cebule, cukinie. Warzywa rosną nawet w centrach miast – na terenie byłego trawnika lub opuszczonej fabryki. Spacerując przez osiedla jednorodzinne w moim mieście w ogródkach przydomowych widzę tylko kwiaty i trawę, czasem jakieś drzewo owocowe, a od ich właścicieli słyszę lamenty z powodu drożyzny. A gdyby pomyśleli o bardziej racjonalnym wykorzystaniu swojej posesji, mogłoby nie ubywać im tak szybko pieniędzy z portfela, za to przybywać zdrowia. Nie mówiąc o nieporównywalnym smaku ogórków czy pomidorów z własnego ogrodu, czy świeżej sałacie bez chemii. Zamiast marnować czas, siły i pieniądze na nieustanne koszenie, do tego zużywając bezcenną energię, czy nie byłoby sensowniej podlewać grządki marchewek, buraczków, cukinii (oczywiście deszczówką)?

Zachęcam do tego zwłaszcza emerytów – praca na świeżym powietrzu przedłuża sprawność i życie.

Przekopcie trawniki, posiejcie warzywa.

Print Friendly, PDF & Email