Nie odrzucajmy pomocy innych i uśmiechajmy się szczerze – wywiad z Jankiem Melą

Nie odrzucajmy pomocy innych i uśmiechajmy się szczerze – wywiad z Jankiem Melą
Fot. Adminstrator

– „Każdy, kto go zna osobiście, wie że jest wyjątkowy w swojej wrażliwości, a przy tym zupełnie daleki od wszystkich przypadłości, jakie niesie sława. Jest normalnym chłopakiem. Studiuje, spotyka się z rówieśnikami, wiele podróżuje, ma kochającą rodzinę. Przeżywa, jak każdy, chwile słabości i wzlotów…” – mówią o nim jego znajomi.

1 sierpnia br., jako pierwszy niepełnosprawny, zdobył Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu. Jasiek Mela, bo o nim mowa, na miesiąc przed wyprawą na Elbrus udzielił nam wywiadu.

Rozmawialiśmy o niepełnosprawności, Fundacji i wyprawach. Nie zabrakło również odniesień do zbliżającej się wówczas wyprawy na Elbrus oraz jego spotkania z Kasią Kamudą, elblążanką, która po porażeniu prądem została poważnie okaleczona.

Czym dla Ciebie jest niepełnosprawność?

To pojęcie bardzo ogólne, które na pewno w moich oczach się zmieniło odkąd sam stałem się taką osobą. Nie da się ukryć, że kiedy mówimy o czymś całkowicie obcym, co nas nie dotyczy, nie jest to dla nas aż tak ważne, jak wtedy kiedy zaczyna nas bezpośrednio dotyczyć. Pamiętam, że przed wypadkiem jakoś specjalnie nie zwracałem uwagi na ludzi niepełnosprawnych. Tymczasem w jednej chwili moje życie uległo zmianie i problemy osób niepełnosprawnych zaczęły być moimi. Jest ich naprawdę dużo – zaczynając od problemów technicznych na prawnych kończąc. Dla mnie ogólnie niepełnosprawność jest częścią życia, czymś normalnym. Wielu ludzi  uważa niepełnosprawność za coś straszliwego. Dla mnie jest to coś takiego, co w naszym życiu jest i trzeba się z tym pogodzić. Niepełnosprawność nie zawsze jest widoczna na pierwszy rzut oka. U mnie od razu widać, że nie mam ręki a jak założę krótkie spodenki, widać, że mam protezę nogi. Mimo tych swoich niepełnosprawności staram  się żyć aktywnie i robić wszystko to, co lubię. Myślę, że niepełnosprawność formalna jest częścią życia, która nie musi świadczyć o tym, że to życie jest jakieś inne, mniej ciekawe, mniej kolorowe.

Wypadek jakiemu uległeś w 2002 roku diametralnie odmienił Twoje życie. Jak wspominasz pierwsze dni po uświadomieniu sobie jak bardzo los Cię z jednej strony doświadczył z drugiej – oszczędził  dając  drugie, nowe życie?

Pierwsza reakcja chyba zawsze jest taka sama. Jest obwinianie losu o to co się stało. Czuje się ogromne poczucie niesprawiedliwości. Pojawiają się pytania, dlaczego akurat mnie się to przytrafiło, czym sobie na to zasłużyłem. Początki są zawsze strasznie trudne,  dociera do nas świadomość, że będziemy mieli zupełnie inne życie. Do tego co mi się przytrafiło zupełnie inaczej podchodziłem będąc w szpitalu i wyobrażając sobie jak to będzie wyglądało, niż  po wyjściu, kiedy stanąłem przed potrzebą wykonania prostych czynności, które powinny być dla mnie  automatyczne, oczywiste. Tymczasem dotarło do mnie, że nawet kanapki nie mogłem sobie sam zrobić, ponieważ jedną ręką nie dawałem rady. Poczułem się jak dziecko, które musi się wszystkiego uczyć od nowa. Wówczas przeżywając takie traumatyczne doświadczenia, bardzo trudno jest odnaleźć w życiu jakiś sens. W tym samym czasie pojawia się ogromny żal o to, co się stało, do wszystkich wokoło: do siebie, do bliskich a nawet do Boga.  

Po takim wypadku ciężko jest dojść do siebie. Wielu ludzi zamyka się w sobie, izoluje od społeczeństwa. Co więc było dla Ciebie takim impulsem, punktem zapalnym, że postanowiłeś  iść przez nowe życie z podniesionym czołem?

To jak człowiek zareaguje w takiej sytuacji zależy w dużej mierze od tego, jakimi osobami jest otoczony. Kto w tych trudnych chwilach jest obok. Mało kto z natury ma w sobie tyle siły, aby dać sobie ze wszystkim samemu radę. Gdybym ja od początku był sam, to na pewno byśmy dzisiaj nie rozmawiali.  Sam nie byłbym w stanie udźwignąć tego ciężaru.  Przy mnie cały czas byli rodzice. W szpitalu leżałem trzy miesiące, a dla mnie trwało to „wieczność”.  Każdego dnia przeżywałem chwile załamania. Za każdym razem, kiedy zaczynałem się poddawać, moi najbliżsi nie pozwalali mi na to. Przekonywali mnie, że życie ma sens, że można w takim życiu odnaleźć szczęście i wcale nie musi to być życie na doczepkę. Cały czas pokazywali mi, że najważniejsze jest to, co ma się w sercu i w głowie, i to jest wyznacznikiem szczęścia. Nie ważne, czy jest się przykutym do łóżka czy wózka, ale jak się ma w głowie marzenia i wierzy w nie, to można je osiągnąć i  nie trzeba być do tego osobą pełnosprawną.

Od samego początku  byli obok Ciebie ludzie dobrej woli. Wspierali Cię, motywowali do dalszego życia. Patrząc z perspektywy czasu zapewne widzisz jak wiele im zawdzięczasz. Czy Fundacja „Poza horyzonty” jest swoistym podziękowaniem dla nich za tę pomoc, czy może chęcią niesienia podobnej pomocy jaką Tobie udzielono w tych trudnych chwilach?

Jak człowiek zareaguje w takiej sytuacji, zależy w dużej mierze od tego, jakimi osobami jest otoczony. Kto w tych trudnych chwilach jest obok. Mało kto z natury ma w sobie tyle siły, aby dać sobie ze wszystkim samemu radę. Gdybym ja od początku był sam, to na pewno byśmy dzisiaj nie rozmawiali.  Sam nie byłbym w stanie udźwignąć tego ciężaru.  Przy mnie cały czas byli rodzice. W szpitalu leżałem trzy miesiące, a dla mnie trwało to wieczność.  Każdego dnia przeżywałem chwile załamania. Za każdym razem, kiedy zaczynałem się poddawać, moi najbliżsi nie pozwalali mi na to. Przekonywali mnie, że życie ma sens, że można w takim życiu odnaleźć szczęście i wcale nie musi to być życie na doczepkę. Cały czas pokazywali mi, że najważniejsze jest to, co ma się w sercu i w głowie, i to jest wyznacznikiem szczęścia. Nie ważne, czy jest się przykutym do łóżka czy wózka, ale jak się ma w głowie marzenia i wierzy w nie, to można je osiągnąć i  nie trzeba być do tego osobą pełnosprawną.

Od samego początku  byli obok Ciebie ludzie dobrej woli. Wspierali Cię, motywowali do dalszego życia. Patrząc z perspektywy czasu zapewne widzisz jak wiele im zawdzięczasz. Czy Fundacja „Poza horyzonty” jest swoistym podziękowaniem dla nich za tę pomoc, czy może chęcią niesienia podobnej pomocy jakiej Tobie udzielono w tych trudnych chwilach?

Najbardziej chciałbym trafiać do takich ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja, którzy nie mają tak wspaniałych rodziców, ani nie mieli szczęścia spotkać tak niesamowitych ludzi jak Marek Kamiński czy Anna Dymna. Trzeba przyznać, że ja tego szczęścia miałem wiele. W czasie, kiedy uległem wypadkowi i sam straciłem wiarę w sens swojego życia w niedługim czasie na mojej drodze pojawił się Marek Kamiński, który postawił mi cel i uwierzył we mnie. Bardzo bym chciał, może nie tyle odwdzięczyć się akurat im, bo to są tacy ludzie, którzy potrafią bezinteresownie dzielić się sobą, ale próbować wyszukiwać takie osoby, które takiego szczęścia jak ja, nie mają, aby właśnie im dać odrobinę radości, dać nadzieję na sensowne i fajne, szczęśliwe życie. Trzeba przyznać, że nie jest to łatwe, choćby z tego względu, że takich ludzi jest naprawdę dużo, dużo więcej, niż takich szczęśliwców, jak ja.

Stawiasz sobie za cel pomaganie innym. Jak można przeczytać na stronie internetowej Twojej fundacji, chciałbyś być swoistą farbką, która pokoloruje ten szary momentami świat. Jak się czujesz jako Mały Książę osób niepełnosprawnych?

(śmiech) To bardzo miłe, choć ja w żaden sposób nie czuję się takim Małym Księciem. Uważam, że każdy człowiek, który w jakiś sposób został doświadczony przez los, ma pewną misję do spełnienia. Moim zdaniem, człowiek, który w swoim życiu bardzo dużo doświadczył, tym samym nauczył się dużo cennych i dobrych rzeczy, a zabierając tę wiedzę do grobu, marnuje swoje życie. Uważam, że jeżeli ja uległem wypadkowi, przeżyłem wiele trudnych chwil, i dzięki tym wszystkim ludziom, którzy byli obok mnie, dałem sobie radę, mam większą szansę pokazywania innym podobnym do mnie, że życie ma sens. Mogę pokazać, że z chwilą wybudzenia się w szpitalu, nie kończy się życie, tylko zaczyna się na nowo i trzeba przez nie przejść z podniesioną głową, nie wolno się poddawać. Jestem w o tyle lepszej sytuacji, że ja pomagam ludziom podobnym do mnie, doświadczonym przez los i wiem co oni w takiej sytuacji czują.

Czyli można powiedzieć, że jesteś psychologiem ludzkich dusz?

Nie, na pewno nie jestem psychologiem. Analogicznie patrząc zupełnie inaczej wygląda sytuacja, kiedy człowiek z jakimś problemem idzie do psychologa, do osoby, która zaczyna opowiadać mu, jak powinien ułożyć swoje życie, ale zawsze taki chory może mu powiedzieć: „No tak, ale co pan wie o tym, co mnie spotkało i co czuję?” Zdaję  sobie sprawę, że nie mógłbym rozmawiać z alkoholikiem i opowiadać mu o życiu, ponieważ nie mam zielonego pojęcia, czym jest problem alkoholizmu. Ale wiem co to znaczy upadać, przegrywać życie i co to znaczy podnosić się i iść dalej, dlatego właśnie myślę, że te trudne doświadczenia wyznaczają misję. Każdy, kto coś przeżywa, może zamknąć się w sobie, tym samym pokazywać innym, że takie życie jest bez sensu. Z drugiej strony, wiele osób niepełnosprawnych które znam, pokazuje, że  można w życiu się uśmiechać, nawet jeżeli siedzi się na wózku. Weźmy przykładowo taką Kasię, która straciła dwie ręce i nogę. Nie da się ukryć, że jak każda młoda osoba, przed wypadkiem, miała mnóstwo marzeń i planów na przyszłość. Dla niej to, co ją spotkało, musi być czymś strasznym. Trudno jest w takiej sytuacji wymagać, aby od razu po przebudzeniu się, siedziała i cieszyła się z życia. Należy jednak pomagać jej w tym, aby jak najszybciej nadszedł taki moment, gdy zacznie znów żyć – spełniać swoje marzenia i układać sobie życie na nowo.

Jak można przeczytać na stronie fundacji, chcecie wykorzystywać wszelką aktywność ludzi niepełnosprawnych, aby spełniać ich marzenia. Jakie marzenie, które spełniała Twoja fundacja najbardziej utkwiło Ci w pamięci?

Trudno powiedzieć. Głównym celem naszej fundacji jest dawanie nadziei, ale także czegoś takiego, czego absolutnie nie da się w żaden sposób zmierzyć. Trudno mi kogokolwiek wskazać, kto utkwił mi w pamięci, ponieważ jako fundacja działamy dość krótko – dopiero od pół roku. Zderzamy się z różnymi wypadkami, bo to jest tak, że nie da się pójść na spotkanie, z taką na przykład Kasią, i wrócić z niego całkiem spokojnym. Każde takie spotkanie pozostawia w naszej psychice jakiś ślad. W końcu jesteśmy tylko ludźmi.

Jedną z osób której pomogliście był ośmioletni Witek z Wrocławia.

Tak. Witek  stracił nogę w wypadku tramwajowym. Postawiliśmy sobie za cel kupić mu protezę. Praktycznie były to trzy miesiące ciężkiego wysiłku, organizacji różnych imprez, zawodów sportowych; wszystko po to, aby zebrać dla niego pieniądze. Była to długa i mozolna praca, ale tak to niestety wygląda w naszym kraju, że pieniędzy brakuje na każdym kroku. Ktoś, kto wiedzie sobie normalne spokojne życie, nagle ni stąd ni zowąd ulega wypadkowi i dociera do niego, że oprócz codziennych problemów wiązania końca z końcem – trzeba pilnie zebrać jak najszybciej dwadzieścia parę tysięcy na protezę. Dla wielu osób w Polsce jest to wręcz niemożliwe. Wiem to  poniekąd z własnego doświadczenia. Gdyby nie pomoc firmy ortopedycznej, która zgłosiła się jako sponsor mojej wyprawy na biegun i przekazała za darmo protezę nogi, to nie byłoby wyprawy, ponieważ mojej rodziny absolutnie nie byłoby stać na taki zakup.

Jednym z projektów, który Twoja fundacja chce w najbliższym czasie wcielić w życie, jest wrześniowa wyprawa do Tokio na Targi Gift Show. Co możesz powiedzieć o tym projekcie?

Chcemy rozwinięć działalność artystyczną wśród osób niepełnosprawnych, dać tym ludziom kolejny cel w życiu. W Polsce działa wiele tzw. warsztatów terapii zajęciowej. Uważam, że to są bardzo fajne placówki. Osoby niepełnosprawne, często są odrzucone przez środowisko, przez co nie mają możliwości edukacji  na wyższym poziomie lub znalezienia jakiejś sensownej pracy. Dzięki WTZ-etom, życie osób niepełnosprawnych, oceniane przez większość społeczeństwa jako byle jakie, staje się kolorowe, nabiera sensu, celowości. Bardzo bym chciał, aby te małe dzieła sztuki tworzone przez niepełnosprawnych artystów nie były jakimiś „śmieciami” sprzedawanymi na bazarku za kilka złotych, tylko dlatego, że ich autorami są osoby niepełnosprawne. Chciałbym, aby niepełnosprawni twórcy zaczęli się cenić. Stąd powstał pomysł, żeby pojechać do Tokio i tam wystawiać tę naszą małą sztukę – artystów, którzy niejednokrotnie z racji swojej niepełnosprawności uważani są przez resztę społeczeństwa za głupich.

Jesteś osobą niezwykle zapracowaną. Studia, częste wyjazdy, sprawy związane z fundacją. Co czujesz jak wracasz do rodzinnego Malborka? Miasta gdzie wszystko się zaczęło.

Czuję się świetnie. Nie da się ukryć, przyjeżdżam tutaj niezbyt regularnie, raz częściej, raz rzadziej. Praca w fundacji zobowiązuje i pochłania wiele czasu. W Malborku mogę odpocząć. W Krakowie, gdzie mieszkam, życie strasznie pędzi w jedną i druga stronę. W domu mogę spokojnie posiedzieć z rodziną i na wolniejszych obrotach przeżyć te kilka dni. Powroty w rodzinne strony są dla mnie czasem wytchnienia, kiedy mogę trochę zwolnić i wyspać się, co jest dla mnie niezwykłą rzadkością, i chwilę pomyśleć o czymś innym niż praca.

Fundacja Poza Horyzonty jest jakby twoim drugim domem. Jak Ci się współpracuje z ludźmi związanymi z Fundacją?

Ogromnie lubię ludzi, z którymi pracuję i trudno ich tu wszystkich wymienić. Wspomnę chociażby Jacka Pogona czy Agnieszkę Pleti,  których śmiało mogę nazwać dobrymi znajomymi, a nawet przyjaciółmi. To są ludzie, z którymi bardzo dobrze się dogaduję.  Mamy mnóstwo tematów do rozmów związanych z pracą, ale nie tylko. Jesteśmy tak pochłonięci sprawami fundacji, że czasami nawet nie możemy spokojnie spotkać się na kawie, bo gdy tylko się widzimy, to po chwili, wychodzą kolejne tematy, nowe pomysły i zaczyna się robić taki wielki młyn, swoista burza mózgów. Jednak wiem jak wspaniali są to ludzie i nie zamieniłbym ich na nikogo innego.  

Jak spędzasz wolny czas?

Wolnego czasu mam bardzo mało, ale jeżeli już mam, to zazwyczaj odpoczywam, przynajmniej staram się (śmiech). Odpoczynek każdemu jest potrzebny. Nie można cały czas działać na pełnych obrotach, ponieważ człowiek za szybko się „psuje”, wypala.

Jako młoda osoba na pewno masz jakiś wzór do naśladowania? Kto dla Ciebie jest takim swoistym drogowskazem na dalsze życie?

Najbardziej niezwykłą osobą do naśladowania jest Jan Paweł II. Szczególnie teraz, kiedy Karola Wojtyły nie ma już wśród nas, na nowo odbieramy słowa, które papież powiedział. Dotąd nigdy nie studiowałem dokładnie przemówieć Jana Pawła II. Teraz, z perspektywy czasu widzę, jak mądre i wartościowe są to słowa. Nie trzeba mówić bardzo skomplikowanych rzeczy, aby przekazać jakąś mądrość. Życie jest dość proste, tylko ludzie sami szukając szczęścia, sami sobie te życie utrudniają. Czasami trzeba „wyluzować” i zastanowić się nad tym co jest ważne. Papież powiedział bardzo fajne zdanie, które ogromnie mi się spodobało: „Wartości człowieka nie mierzy się ilością rzeczy które ma, tylko tym, czym potrafi się podzielić.” To jest naprawdę piękne. Niby zwyczajne zdanie, ale jaka w nim głębia…

Przeglądając informacje na Twój temat i czytając komentarze w Internecie nie trudno zauważyć, że sam stałeś się idolem wielu młodych ludzi. Jak się czujesz jako osoba, która stawiana jest przez wielu młodych ludzi sobie za wzór?

Ja tam specjalnie idolem się nie czuję, ale rzeczywiście, jest tak, że życie ludzi, o których czasem się mówi, jest jakoś tam obserwowane. Czuję, że mam jakieś zadanie do spełnienia i jeżeli stałem się już  popularny, to trzeba to wykorzystać. Tak jak powiedziałem, często jeździmy na różne spotkania, czasem są to spotkania w szpitalach, a czasem w szkołach mówimy ludziom młodszym lub starszym, co jest istotne w życiu. I cieszy mnie, kiedy słyszę: będę postępował, postępowała jak Jasiek Mela. Jednak do wielu wyznań zamieszczanych na stronach internetowych, trzeba brać spory dystans, bo to tylko anonimowe informacje, ale nie powiem, są one bardzo sympatyczne.

Jak sobie radzisz z popularnością?

Moje życie codzienne wygląda zupełnie spokojnie, z czego osobiście bardzo się cieszę. Nie jestem jakoś specjalnie rozpoznawalną osobą.  Wyobraźmy sobie, że jesteśmy takim Sylvester Stallone i wszędzie gdzie się ruszymy, ktoś nas zaczepia i zagaduje. Dla mnie takie życie pozbawione prywatności, byłoby czymś trudnym, ja bardzo cenię swoją prywatność. Zdarza się, że ktoś mnie czasem zaczepia, ale to sporadyczne wypadki.

Masz 22 lata i całe życie przed Tobą. Jak wyobrażasz siebie za kolejne 20, 30 lat?

Nie mam zielonego pojęcia. Życie nauczyło mnie, że nie można wszystkiego tak dokładnie zaplanować, bo za każdym razem, kiedy zaczynałem coś planować, los czy Bóg, widział to inaczej. Gdybym miesiąc, czy rok temu, miał zastanowić się, jak moje życie będzie wyglądało za rok, czyli teraz, w życiu bym nie pomyślał, że będzie tyle do zrobienia. Żyję dniem dzisiejszym, a wokół mam mnóstwo osób, które to moje codzienne życie zmieniają, dlatego trudno mi powiedzieć, jak będzie ono wyglądało za kilka lat. Nie myślę nad tym- co ma być to będzie.  

Pamiętam bardzo dobrze, jak w chwili odlotu na polarną wyprawę widziałem w telewizji zwykłego, niepokornego chłopaka, chyba lekko przestraszonego. Zadawałem sobie wówczas pytanie na co on się porywa. Jak wspominasz tą wyprawę i przygotowania do niej?

Z dystansu wszystko wygląda zupełnie inaczej, bo człowiek podchodzi do rzeczy bardziej spokojnie, a nie działając pod „cośnieniem”. Teraz widzę, jak duże znaczenie miała dla mnie ta wyprawa. Niesamowite było to w jakim momencie pojawił się oomysł wyprawy. Powstał dosyć niedługo po moim wyjściu ze szpitala, kiedy uczyłem się życia na nowo. Propozycja Marka Kamińskiego była dla mnie czymś niezwykłym. W tym czasie czułem, że wszystko co mnie otaczało, zaczyna mnie przygniatać, powoli traciłem wiarę w siebie. Idea wyprawy na biegun była chęcią zrobienia czegoś szalonego, takim marzeniem prawie niemożliwym. Było to dla mnie niesamowite, że ktoś dał mi szansę, szansę spróbowania, przekonania się, ile siły jest we mnie, przekroczenia granicy, która była we mnie, takiej wewnętrznej bariery. Nie ukrywam, okupione było to ciężką pracą. Samo przygotowanie do wyprawy trwało  półtora roku.  Osiemnaście miesięcy bogatych w różne, niekiedy trudne doświadczenia. Wiele spotkań z ludźmi, którzy często w nas wątpili, którzy dosłownie chcieli nas przekonywać, że to nie ma sensu, wmawiali, że to jest niepotrzebne narażanie własnego zdrowia a nawet życia. Jednak wierzyliśmy w siebie. Przyznaję, żę trudno dążyć do celu, kiedy wiele osób stara się nas od niego odsunąć. Jednak przez cały ten czas miałem obok siebie rodzinę, przyjaciół, samego Marka Kamińskiego, ludzi, którzy pokazywali mi, że warto spróbować. Mówili, że jeśli dostaje się w życiu szansę, to należy ją wykorzystać, bo najzwyczajniej przepadnie i nie zdarzy się po raz drugi.  

Jak Twoja rodzina i  najbliżsi zareagowali na pomysł wyprawy na bieguny?

Tak naprawdę o pomyśle wyprawy na biegun, jeszcze przede mną dowiedzieli się moi rodzice. Dlatego też, kiedy jechałem na spotkanie z Markiem Kamińskim, gdzie miał mi o wszystkim powiedzieć, moi rodzice byli przygotowani. Tak, że nie było już obawy, że się nie zgodzą. Na pewno bardzo się bali. Moja wyprawa musiała być dla moich najbliższych „dziwnym” doświadczeniem. Tak naprawdę o naszych poczynaniach, o tym, czy nic nam nie jest, dowiadywali się co wieczór z telewizji, bo nie było żadnej możliwości, aby się z nimi skontaktować.

Czy idąc po biegunie miałeś chwile słabości? Kiedy mówiłeś sobie: Nie to koniec, nie dam rady?

Tak, takich chwil miałem bardzo wiele. Czas przygotowań i już samej wyprawy był bardzo długi. Ale cały czas miałem poczucie, że im dalej jesteśmy w tym projekcie, im bliżej do wyprawy, tym więcej jest do stracenia, gdybym to wszystko teraz zostawił. Więcej, po prostu bym to zmarnował. Wiedziałem, że nie jest to tylko nasza praca, ale i praca bardzo wielu osób, naszych przyjaciół, lekarzy, sponsorów, trenerów. W czasie wyprawy idzie kilka osób, ale za nimi stoją naprawdę szeregi ludzi, bez których takie rzeczy nie miałyby szansy bytu. Nie mogłem się więc poddać. Byłem to winny wszystkim ludziom, którzy we mnie uwierzyli i dali mi szansę.

Przed Tobą kolejne wyprawy. Jak wyglądają przygotowania do poszczególnych wypraw?

To zależy już od samej wyprawy. Wyjście na biegun było swoistym marszem przez lodową pustynię, dlatego tak naprawdę, najważniejsze było tutaj przygotowanie kondycyjne. Po prostu ćwiczenie, ćwiczenie i jeszcze raz ćwiczenie. Nie ma przecież czegoś takiego, co by się nazywało „trening do wyprawy polarnej”. Przygotowania wyglądały w następujący sposób: chodziłem na długie spacery z ciężkim plecakiem, pływałem na basenie, były również ćwiczenia lekkoatletyczne. Teraz na przykład, przygotowując się do wyprawy na Elbrus,  oprócz treningów kondycyjnych mamy też treningi specjalistyczne, wspinaczkowe. Elbrus jest górą śnieżno-lodową, po której idzie się w rakach albo nartach skiturowych. Jest tam także dużo szczelin lodowych, istnieje więc możliwość wpadnięcia do takiej szczeliny; dlatego cały czas będziemy iść obwiązani linami, połączeni ze sobą. Przygotowując się do tej wyprawy przechodzimy treningi wspinaczkowe oraz szkolenia z zakresu pomocy w sytuacji, gdyby ktoś wpadł w szczelinę. Podczas wyprawy na biegun musieliśmy nauczyć się strzelać z broni, na wypadek gdybyśmy spotkali niedźwiedzia polarnego. „Szansa” spotkania takiego niedźwiedzia jest niewielka, ale gdybyśmy go spotkali i nie wiedzieli co zrobić, mogłoby się to różnie skończyć. Dlatego nigdy nie można wychodzić z takiego założenia, że to się na pewno nie stanie, więc do tego się nie przygotowujemy. To jest tak, jak techniki ratowania życia czy sztuczne oddychanie – mało komu w życiu się przyda, ale gdyby nikt się tego nie uczył, to bylibyśmy bezradni w nagłych sytuacjach.

Czym dla Ciebie jest każda kolejna wyprawa: marzeniem, pasją podróżniczą czy może jest jakiś inny cel tychże wypraw?

W moim wypadku każda z tych wypraw miała jakiś inny cel. Wyprawy na bieguny, były dla mnie przekroczeniem pewnej bariery, pokazaniem, że właśnie ja, człowiek w którego wiele osób nie wierzy, może czegoś takiego dokonać. Mogę zrobić to, na co wielu pełnosprawnych ludzi by się nie odważyło. Mogę pokazać w końcu sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych nawet dla osoby niepełnosprawnej. Wyprawa na Kilimandżaro, była czymś w rodzaju manifestu, że naprawdę każdy może spełniać swoje marzenia. Szli z nami: mój kolega Piotrek, z którym prowadzimy fundację, który jest bez płuca ponieważ chorował na raka, osoba na wózku, niewidomy chłopak, dziewczyna bez rąk, czy w końcu dwaj chłopacy chodzący o kulach. Wszyscy byliśmy doskonałym przykładem, że naprawdę każdy, jeżeli ma w sobie tyle siły i samozaparcia, aby się do tego przygotowywać i wyruszyć na taką wyprawę, może udowodnić, że nie ma rzeczy niemożliwych. Teraz na Elbrus wyruszamy z niewidomym chłopakiem i jeżeli nam się uda, to będzie on pierwszym niewidomym, który wejdzie na Elbrus. Idziemy tam, nie po to aby wejść, lecz by pokazać, że nawet nic nie widząc można zajść bardzo daleko. Łukasz nie używa oczu, za to widzi sercem i widzi naprawdę bardzo dużo.

Wiele podróżujesz. Odwiedzasz kolejne kraje. Jak poszczególni ludzie reagują na Twoją osobę?

Są różne reakcje. Pamiętam taki moment, kiedy byliśmy w Tanzanii w Afryce i razem z nami był nasz kierowca autobusu. Któregoś dnia powiedział, że z początku myślał, że niepełnosprawni to są biedni ludzie, którzy mają smutne i ciężkie życie. Obserwując nas, zmienił zdanie. Dostrzegł w nas fantastycznych ludzi, którzy pomimo swoich niepełnosprawności, potrafią widzieć w życiu radość. Było dla mnie niesamowite, że swoim przykładem pokazaliśmy temu człowiekowi jak bardzo się mylił. Chcielibyśmy, aby wszyscy dostrzegli to, co dostrzegł ten mężczyzna. Wielu ludzi reaguje na mnie „dziwnie” i zastanawiają się, jak to może być, że niepełnosprawny bez ręki i bez nogi, a tutaj jeszcze podróżuje. Któregoś razu byłem ze swoją dziewczyną w Norwegii, pojechaliśmy do pracy.  Malowałem domy, pomagałem przy szlifowaniu i takich różnych pracach remontowych. Moi pracodawcy byli zszokowani widząc młodego chłopaka bez ręki, który coś tutaj próbuje działać, a starałem się dawać sobie radę. Dla mnie są to takie momenty pokazania się i uświadomienia sobie i innym, że jak chcę to mogę, jak każdy inny pełnosprawny człowiek.

Z perspektywy własnych doświadczeń, jak sądzisz, jak żyje się ludziom niepełnosprawnym w naszym kraju?

Problemy osób niepełnosprawnych mógłbym podzielić na dwie grupy:  problemy architektoniczne jak i problemy mentalne, ze strony innych ludzi. Nie da się ukryć, że w porównaniu z krajami Zachodu, w jednej i w drugiej grupie, jesteśmy mocno „do tyłu”. U nas jeśli chodzi o budownictwo, to nadal mamy mnóstwo starej architektury, budynków do których osoba niepełnosprawna ma utrudniony dostęp. Dla osób pełnosprawnych, które chcą wejść do kościoła i pokonanie trzech, czterech czy pięciu schodów nie ma większego znaczenia, tymczasem dla osoby niepełnosprawnej poruszającej się na wózku jest to kwestia: wejdę czy też nie. Druga sprawa: na Zachodzie, gdy widzi się kogoś z protezą nogi w krótkich spodenkach, nie zawraca się na to większej uwagi, a u nas jest to nadal pewna bariera. Codziennie chodzę na basen;  trudno nie zwrócić uwagi na chłopaka bez ręki i bez nogi, który skacze sobie na tej jednej nodze, którą ma i pływa po basenie. Widzę mnóstwo spojrzeń, które nie zawsze są sympatyczne, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Nie ukrywajmy: osoby niepełnosprawne w Polsce muszą pokonywać wiele barier, aby żyć normalnie. Mimo to, nie wolno się poddawać.  

Jak chciałbyś aby wyglądały relacje między niepełnosprawnymi a pełnosprawnymi obywatelami naszego kraju?

Kiedyś Piotr Pawłowski, redaktor „Integracji” – pisma osób niepełnosprawnych, został zapytany, jak wyobrażałby sobie taką idealną sytuację ludzi niepełnosprawnych. Powiedział, że według niego, najlepiej przestać dzielić ludzi na pełnosprawnych i niepełnosprawnych. Rzeczywiście tak jest, że ludzie niepełnosprawni nie chcą czuć się jakoś tak niezwykle, być wyróżnieni. Chcą być traktowani normalnie, mieć takie same prawa i takie same obowiązki. Ja zawsze chciałem mieć możliwość robienia wszystkiego tego co inni. Gdybym miał obok siebie kogoś, kto by mnie we wszystkim wyręczał, to szczerze powiedziawszy nie wytrzymałbym długo. Dlatego myślę, że fajnie by było, aby osoby niepełnosprawne miały możliwość normalnego  godnego życia, zarabiania pieniędzy, spełniania swoich marzeń i dostępu do przeróżnych rzeczy, do budynków, jak i normalnych relacji ze wszystkimi innymi ludźmi.

Kasia Kamuda. Równie młoda osoba jak Ty. Utalentowana z wielkimi planami na przyszłość. I jej los nie oszczędził. Jakie miałeś myśli jadąc na to spotkanie? Kogo oczekiwałeś spotkać?

Zawsze jadąc na takie spotkanie, a  miałem już ich kilka, obawiam się, że spotkam kogoś, kto zupełnie stracił sens życia. Kogoś, kogo będę próbował jakoś wesprzeć na duchu – bo takie jest w tym momencie moje zadanie – będę opowiadał o sobie, starał się pokazać, że życie może mieć sens, a ta osoba mi powie: „Kolego co ty wiesz o moim życiu, odwal się!” Jadąc na spotkanie z Kasią i zdając sobie sprawę, jak wiele straciła, obawiałem się, że spotkam kogoś całkowicie załamanego, a było wręcz odwrotnie. W trakcie spotkania byłem nawet trochę zszokowany, ponieważ Kasia potrafiła już żartować ze swojej niepełnosprawności. Na jej twarzy często można było dostrzec uśmiech. To są takie drobne rzeczy, ale naprawdę bardzo ważne. Dlatego ja strasznie się cieszę, że ona powoli odzyskuje radość życia. Na pewno ma momenty załamania. Znam osoby, które są po próbach samobójczych po wypadkach, które uznawały, że ewidentnie to życie nie ma sensu.  Dlatego ogromnie się cieszę, że Kasia miała i ma w sobie tyle siły, aby uśmiechać się i żyć dalej. To jest naprawdę niesamowite.

Jak wyglądało twoje spotkanie z Kasią i jak ona sama zareagowała na Twój przyjazd?

Na początku byliśmy lekko onieśmieleni. Trudno jest być zupełnie obcą osobą i w pewnym momencie przyjść i powiedzieć: „Cześć Kasiu, jestem Jasiek, opowiem Ci trochę o sobie, pocieszę cię, podniosę cię na duchu”. Spotkanie trwało ponad 40 minut i bardzo dobrze nam się rozmawiało, było bardzo sympatycznie. Starałem się dużo opowiadać o sobie, o swoim życiu, ale także o wielu trudnych chwilach, kiedy wcale nie wierzyłem w siebie a mimo to starałem się jakoś ten sens życia odnaleźć. Ile Kasia z tej rozmowy wyciągnęła, pozostaje zagadką. Mam nadzieję, że nasze spotkanie pokazało jej, że mimo niepełnosprawności, życie trwa nadal i nie musi być szare i smutne. Bardzo się cieszę, że Kasia będzie miała teraz przymiarki protez, bo to jest długi i żmudny proces, ale bardzo ważny. Będzie mogła wracać  do normalnego życia, do samodzielności, do której tak bardzo tęskni.

Czy pomimo tego, co Cię spotkało, czujesz się osobą spełnioną i szczęśliwą?

Tak. Spełnioną i spełniającą się.  Uważam, że mam w życiu jeszcze  niesamowicie wiele rzeczy do zrobienia. Choć nie zawsze mi to wychodzi, to staram się doceniać takie małe rzeczy w życiu, chociażby moje wyprawy – są to przygody, które zdarzają się raz na jakiś czas. Ważne jest, aby codzienność była bogata w róże radości.

Co chciałbyś przekazać czytelnikom RzT?

Chociażby to, że warto się w życiu uśmiechać. I czasem zastanówmy się nad swoim życiem, nad tym do czego dążymy i wyznaczajmy sobie cele, do których będziemy dążyć. Moim zdaniem, życie bez pasji, bez marzeń, byłoby mało sensowne. Warto sobie cele wyznaczać, nawet jeśli one wydają się niemożliwe. Warto w życiu dążyć do szczęścia, do kontaktu z drugim człowiekiem, a nie zamykać się w sobie. Czasem łatwiej jest się zamknąć w sobie, jednak człowiek jest taką istotą, która gorzej radzi sobie samemu. Nie odrzucajmy więc pomocy innych i uśmiechajmy się.

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w wyprawie na Elbrus.

P.S. Janek Mela wrócił już szczęśliwie z wyprawy na Elbrus. można o tym przeczytać na naszej stronie internetowej www.razemztoba.pl
  Rafał Sułek  Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 4042

Print Friendly, PDF & Email