Zanim została rodziną zastępczą, pracowała w „męskiej” branży – wśród farb i impregnatów do drewna. Teraz tuli opuszczone maleństwa i mówi, że ma najpiękniejszą pracę na świecie.
Macierzyństwo sprawiało jej zawsze wielką radość. Gdy dzieci trochę podrosły (syn Szymon miał 8 lat, a córka Natalia 17), zatęskniła za maluszkami. – Pracowałam w branży budowlanej jako przedstawicielka handlowa, a dorabiałam sobie w biurze nieruchomości. Szukałam jednak pracy z dziećmi. Bo to było mi zawsze bardzo bliskie. Studiowałam nawet pedagogikę, ale z powodów rodzinnych przerwałam – mówi Monika Stolarska.
Znajoma powiedziała jej, że pani Hania prowadząca pogotowie rodzinne dla niemowląt szuka pracownika do pomocy. – Weszłam i niemal z marszu przewinęłam jedno z dzieci. A później Hania pokazała, które mleko jest dla kogo i poszła coś załatwić. A ja zostałam sama w domu z czterema niemowlakami – wspomina.
I tak pani Monika stała się oficjalnie pomocniczką, która przez 20 godz. w tygodniu wspiera rodzinę zastępczą. Obie panie rozumiały się bez słów, a ich zawodowa współpraca trwała 2,5 roku. – Idea pogotowia rodzinnego, które przyjmuje dzieci prosto ze szpitala po narodzinach lub z interwencji, bardzo mi się spodobała. Na tyle mocno, że zaświtała mi w głowie myśl, by też pomagać zawodowo malutkim dzieciom opuszczonym przez rodziców – opowiada.
Kwiaty od rodziców
Zdecydowała się na ten krok, gdy córka wyjechała na studia do Włoch. Bo dopiero wtedy zwolnił się pokój w ich niewielkim mieszkaniu na Bałutach. – Zaczynałam od dwójki dzieci, na więcej nie było u nas miejsca. Najpierw przyjęłam miesięcznego Marcinka*, a kilka dni później dołączył jego rówieśnik – mówi. To w pogotowiu chłopcy uczyli się raczkować i jeść zupki. Marcinek jako pierwszy wyfrunął z domu pani Moniki. Przyszłych rodziców poznał w wieku 8 miesięcy. – To było fantastyczne spotkanie. Tata adopcyjny przyniósł mi kwiaty i powiedział: „Dziękuję, że zajmowała się pani naszym synem. Teraz czas, żebyśmy to my się nim zaopiekowali”. Rozłożył mnie tym na łopatki – wspomina.
Jakiś czas później adopcyjna mama Marcinka urodziła córeczkę. – I znów ci rodzice bardzo mnie wzruszyli. Bo szukali dla córki imienia, które będzie pasować do imienia adoptowanego synka – komentuje.
Rok temu pani Monika już miała pewność, że chce pomagać większej liczbie dzieci. A do tego konieczna była przeprowadzka. Cała rodzina przeniosła się z własnościowego mieszkania do wynajmowanego domu z ogrodem. Jeszcze tydzień temu pani Monika miała pod opieką piątkę dzieci, ale w weekend pożegnała się z kolejnym młodzieńcem.
Drzemki na tarasie
Rytm dnia wyznaczają w jej pracy pory posiłków. Pierwsze karmienie zaczyna się o godz. 7:00. Przy noworodkach zajmuje nawet 45 minut. Przy nieco starszych dzieciach jest już dużo łatwiej, bo każde z nich dostaje butelkę do rączki. Później drugie śniadanie, a kwadrans przed trzynastą zaczynają się przygotowania do obiadu. Jak maluchy porządnie się najedzą, to ucinają sobie dwugodzinną drzemkę. – A wtedy ja mogę pogadać z moim 14-letnim synem, jeśli jest w domu, albo posprzątać i ugotować – komentuje. Drzemka (wzorem nauk wyniesionych z pogotowia pani Hani) jest zwykle na dworze. – Nawet zimą zasypiają w wózkach na tarasie. Efekt? Moje dzieci ani razu nie były przeziębione – opowiada.
W ciągu 2,5 roku prowadzenia pogotowia pani Monika pomogła 10 dzieciom. Połowa z nich mieszka już w rodzinach adopcyjnych. Jeden chłopczyk wrócił do rodziców, ale tylko na kilka miesięcy, bo uzależnienie okazało się silniejsze niż miłość do synka. Pozostałe dzieci wciąż czekają na uregulowanie przez sąd ich sytuacji prawnej. – O mojej pracy myślę w duchu korczakowskim. „Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat”. Dla mnie każdy uśmiech maluszków, każde ich przytulenie sprawia, że moja praca jest najpiękniejsza na świecie.
*Imiona dzieci i niektóre szczegóły zostały zmienione.
Więcej o rodzicielstwie zastępczym na: rodzinajestdladzieci.pl