Kto z nas, oglądając jakikolwiek film, nie powiedział przynajmniej raz „takie rzeczy tylko w filmach”? Mnie, miłośnikowi filmów katastroficznych, zdarzało się to często i kończyło się stwierdzeniem, „toć to niemożliwe, ale bajka”.
Z pewnością wielu z Państwa (jak nie wszyscy) stwierdziłoby tak samo, gdyby ktoś, składając wam życzenia noworoczne, stwierdził: „Cieszcie się, bo jeszcze będziecie tęsknić za 2019 rokiem. Już niebawem przekonacie się, jak to jest stać w kolejkach do sklepów, widzieć puste pułki w marketach i siedzieć «pod kluczem», by nie dostać mandatu za wyjście na świeże powietrze”.
Chyba każdy potraktowałby to jako dobry żart. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że puste ulice, zamknięte sklepy, szkoły, uczelnie, zakłady pracy i granice kraju, wymarłe życie towarzysko-kulturalno-sportowe, dziesiątki tysięcy zgonów, miliony chorych, służby mundurowe na ulicach pilnujące przestrzegania zakazów i nakazów oraz globalny kryzys gospodarczy i społeczny, jest możliwy w dwudziestym pierwszym wieku. To naprawdę brzmi to jak scenariusz dobrego filmu grozy, a nie rzeczywistość, która miałaby się stać na dłuższy czas codziennością. A jednak…
Postępująca pandemia koronawirusa spowodowała, że wielu z nas poczuło się jak bohaterowie filmu katastroficznego, w którym główną rolę gra, siejący postrach na całym świecie, niewidzialny wróg. Według oficjalnych doniesień, głównym scenarzystą jest w tym wypadku… nietoperz, który skończył w zupie… a wraz z nim, cały świat, który znaliśmy do tej pory przestał istnieć. W jednej chwili wszystkie plany i założenia, jakie mieliśmy na ten, co by nie było, rozpoczynający się dopiero rok, wzięły w łeb. A coś, co jeszcze do niedawna wydawało się niemożliwe i nierealne, stało się codziennością i brutalną prawdą.
Kolejno wprowadzane obostrzenia coraz bardziej izolowały społeczeństwo od siebie, zamykając je w czterech ścianach z najbliższą rodziną, skazując na obcowanie ze sobą dzień w dzień, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Co niektórzy nie pamiętają, kiedy tak długo przebywali w jednym pomieszczeniu ze wszystkimi domownikami jednocześnie. Ci bardziej rodzinni mieli okazję do spędzenia więcej czasu ze sobą i nadrobienie zaległości w czytaniu książek, grach planszowych czy zabawach.
Gorzej mieli ci drudzy – oni czuli się, jakby ktoś ich pozbawił tlenu, życia i skazał na przymusowy areszt. Najbardziej przerażające w tym wszystkim jest to, że nikt nie wie tak naprawdę, ile to wszystko potrwa, do czego doprowadzi oraz jak będzie wyglądać świat w następnych dniach, tygodniach, miesiącach. Pozostaje wierzyć słowom piosenki: „Jeszcze będzie przepięknie. Jeszcze będzie normalnie. Jeszcze będzie przepięknie aaa…”.
Na razie widzimy pozamykane hotele, restauracje, galerie, punkty usługowe i rozrywkowe, zakłady pracy, kolejki do sklepów, ograniczenia w przemieszczaniu się, tysiące odwołanych wydarzeń sportowych, kulturalnych i rozrywkowych – to obraz na chwilę pisania tego tekstu. Istne „pandemonium”. Rozmawiając z osobami starszymi, które pamiętają podobne czasy z lat osiemdziesiątych, słyszę od jednej z nich, że tak źle, to nawet wówczas nie było. Wtenczas to obywatele mogli chociaż spotykać się ze sobą, a teraz to i tego zakazali.
Oczywiście, jasną sprawą jest, że prędzej czy później sytuacja zacznie się normalizować i wrócimy – na tyle, na ile będzie to możliwe – do „normalnego” funkcjonowania. Celowo słowo „normalność” zawarłem w cudzysłowie, bo pewnym jest, że to, co się wydarzyło, odciśnie swoje piętno na społeczeństwie, czy to w wymiarze gospodarczym, rodzinnym, ekonomicznym, czy czysto społecznym.
I już tak zupełnie na koniec. Jest jednak jeden pozytyw z tego wszelkiego zła. Swoiste światełko w tunelu. Pomijając już politykę, bo tutaj zawsze były sprawy ważne i ważniejsze, to dzięki koronawirusowi Polacy – jako społeczeństwo, ponownie pokazali swoją siłę. Wiele razy już jako naród, w różnych momentach historii pokazywaliśmy, że w trudnych sytuacjach potrafimy się zdyscyplinować, zjednoczyć i wspierać wzajemnie. Tak też jest i tym razem.
Podziw bierze, kiedy widzi się puste ulice, parki, plaże, aleje itp. – przecież znana jest przekorność naszych rodaków, a tymczasem w dobie koronawirusa odpowiedzialność wzięła górę. Podobnie jak solidarność i chęć niesienia pomocy tym, którzy najbardziej tego potrzebują. Serce rośnie, gdy się widzi, jak tysiące osób zupełnie spontanicznie, za własne pieniądze szyje maseczki ochronne dla służb medycznych i mundurowych oraz personelu medycznego pracującego choćby w Domach Pomocy Społecznej. Cieplej się robi na duchu, gdy słyszy się o pozamykanych restauracjach, które mimo to przygotowują posiłki dla pracowników szpitali walczących na pierwszej linii frontu z wirusem. Powraca wiara w ludzi i to, że choć na co dzień potrafimy być dla siebie niemili, sprzeczać się, zwalczać się wzajemnie, to w sytuacji kryzysowej topór wojenny idzie w odstawkę, a pojawia się solidarność.