Czy komuś jeszcze koni żal?

Czy komuś jeszcze koni żal?
Fot. pixabay.com

Szukając, z uwagi na pandemię, bezpiecznego miejsca na letni wypoczynek, pojechaliśmy z całą 12-osobową rodziną do wsi w Gorcach, gdzie wielokrotnie spędzaliśmy urlop z dziećmi, zanim dorosły. Zastaliśmy zupełnie inny świat niż ten, który przywitał nas przed laty. Trudno powstrzymać się od wspomnień.

Po raz pierwszy przyjechałam w Gorce z mężem i dwojgiem starszych dzieci (syn niecałe trzy lata i córka 4.5 roku) na czterotygodniowy urlop w 1978 r. Zamieszkaliśmy w wysoko położonym przysiółku wsi Łopuszna u gazdów, których wcześniej poznaliśmy.

Przyjechaliśmy pociągiem, a następnie do centrum wsi pekaesem, obładowani plecakami i torbami z prowiantem. Na miejsce trzeba było dojść pieszo stromo w górę. Zajęło to nam kilka godzin, ale dzieci dały radę. Gdy weszliśmy zlani potem na podwórko, nasza gaździnka Zosia (już świętej pamięci) właśnie robiła pranie w balii na podwórku, bo przez kilka poprzednich dni lało i beczki pod rynnami ze wszystkich dachów były pełne wody.

W naszym pokoju na piętrze oprócz łóżek, stołu krzeseł, szafy był stolik z miednicą, która służyła za umywalkę i stały dwa wiadra: jedno na czystą, drugie na brudną wodę. Tę czystą trzeba było przynieść z odległej o jakieś 100 m studni, a brudną wylewało się na drogę za podwórkiem.

Codziennie przynosiłam od gospodyni garnek pysznego, świeżo wydojonego mleka, co jakiś czas wędzony lub świeży oscypek, na obiad wybierałam z piwnicy ziemniaki, a z ogrodu warzywa, resztę wiktuałów przynosiło się w plecaku ze sklepu we wsi, gdzie chodziliśmy dwa razy w tygodniu na zmianę z mężem, piękną ścieżką najpierw przez las, a potem przez zboża i łąki. Z powrotem oczywiście pod górę, co determinowało ilość zakupów.

Trzeba było wychodzić wcześnie rano, bo dostawy pieczywa były ograniczone – część kolejki po chleb odchodziła z kwitkiem. Las tuż za gospodarstwem oferował jagody, maliny, poziomki i grzyby. W Gorcach nie było jeszcze Parku Narodowego, można było wszędzie rozpalić ognisko (oczywiście z zachowaniem zasad bezpieczeństwa), ugotować w kociołku na kamiennej „kuchni” ziemniaki, makaron czy kisiel jagodowy, piąć się w górę kamienistymi korytami potoków, błądzić po lasach bez ograniczeń. Turystów spotykało się niewielu.

Dzieci miały pełną swobodę: mogły włazić na pniaki i drzewa, biegać po deszczu, pluskać się w kałużach, budować tamy w potokach, turlać z góry po skoszonej łące (też bardzo to lubiłam). Co jakiś czas trzeba było coś przeprać – robiłam to w misce na podwórku, gdzie działo się wiele ciekawych rzeczy, a płukałam pod studnią, skąd był piękny widok na Tatry.

Spędzaliśmy tam urlopy przez wiele lat, przez całe dzieciństwo naszych najpierw dwóch, z czasem trzech pociech. Dzieci troszkę starsze mogły z gazdą wyprowadzać krowy czy owce na pastwisko i jechać na wozie na wysokiej stercie siana, zwożonego podczas nieustających sianokosów. Dla dzieciaków z blokowiska była to ogromna frajda, którą do dziś wspominają.

Robiliśmy też wycieczki: obowiązkowo przynajmniej raz na Turbacz, poza tym w okoliczne góry: Pieniny, Beskidy, na Podhale i do ciekawszych miejscowości: Krościenka, Szczawnicy, Dębna i Nowego Targu – bliższe pieszo, a nieco dalsze pekaesem. Każdego roku dwa dni spędzaliśmy w Tatrach, coraz wyższych w miarę, jak dzieci rosły i nabierały sił.

Tatry nie były wówczas tak zatłoczone jak dziś, nie szło się w tłumie i nie trzeba było przepychać się na Giewoncie. Cała trójka naszych potomków zakochała się w górach i ta miłość trwa. Dziś nasi synowie przyjeżdżają tu z własnymi dziećmi.

Na przestrzeni ponad 30 lat byliśmy świadkami dwóch „rewolucji cywilizacyjnych”. Pierwsza dokonała się, gdy gospodarze z naszego przysiółka zbudowali ujęcie wody i wodociąg. Najpierw popłynęła źródlana woda z kranów w kuchniach i na podwórkach, następnie pojawiły się łazienki, a na końcu pralki automatyczne. Zniknęły miednice i wiadra z wodą, gospodarskie zwierzęta piły do woli, a gospodyni z praniem nie czekała na deszcz, ale na słońce, żeby móc je rozwiesić na polu.

Druga nastąpiła, gdy drogę do przysiółka doprowadzono do stanu, który pozwala wjeżdżać tam samochodem osobowym. To udogodnienie zmieniło całkowicie życie mieszkańców: już może w razie potrzeby dojechać pogotowie, nie chodzi się pieszo do pracy czy do szkoły, no i jeździ się samochodem na zakupy. Tę zmianę odczuli też letnicy: nie trzeba z ciężkim plecakiem piąć się po stromym stoku.

W tym roku spędziliśmy tydzień wakacji w znajomym gospodarstwie po kilku latach przerwy, pod sam dom zajeżdżając samochodem. Góry są tak samo piękne, lasy tam, gdzie były, chociaż sporo starych drzew zastąpiły znacznie młodsze, ale mieszkańców mniej – gospodarze to już kolejne pokolenie, a ich dzieci w większości rozjechały się po kraju i świecie.

Ku naszemu zdumieniu i rozczarowaniu okazało się, że w całym przysiółku nie można już dostać mleka, ziemniaków czy warzyw – wszystko to przywozi się ze sklepu. Jak dawniej słychać dzwonki owiec, widać też pasące się krowy, ale te ostatnie hoduje się na mięso. Zniknęły łany zboża i zagony ziemniaków, zamienione na łąki. Na łąkach jak zawsze trwają nieustające sianokosy, ale konie, wozy i grabie zostały zastąpione przez maszyny.

Nasze wnuki nie tylko nie mogły wdrapać się na wóz wyładowany sianem, ale nawet go nie zobaczyły. Za to tak, jak ich rodzice, budowały tamy na potokach, te starsze zbierały grzyby i jagody. Nauczyły się też budować kamienne kuchnie i gotować w biwakowym kociołku. Nasze synowe przyjęły jako oczywistość możliwość kąpieli w łazience i zakupów w markecie, mi jednak było żal tej studni z widokiem na Tatry, ciepłego mleka od krowy, nawet prania na podwórku przy pogawędce z gaździnką.

Oczywiście nie życzę naszym gościnnym gospodarzom powrotu do prymitywnych warunków życia sprzed lat, ale żal mi, że coraz bardziej oddalają się od natury. Mam nadzieję, że nie stanie się tak, że ze wszystkich dobrych i pięknych rzeczy zostanie tu tylko krajobraz.

Print Friendly, PDF & Email