Cudowni „ozdrowieńcy”

Cudowni „ozdrowieńcy”
Fot. Pixabay

Wyobraźmy sobie taką sytuację: wzorowy uczeń, pomimo wielu przeciwności losu oraz problemów zdrowotnych, sumiennie przez lata pracuje na swoje wyniki w nauce.

Człowiek ten, mimo wielu problemów, swoim postępowaniem udowadnia, że naprawdę „chcieć to móc” i nie warto być miałką, zamkniętą w sobie i morzu stereotypów osobą. I w pewnym momencie dowiaduje się, że nie może otrzymać promocji do następnej klasy, gdyż jest za samodzielny, za ambitny. Kuriozum, prawda? Co jednak, jeśli Państwu powiem, że takie sytuacje mają miejsce bardzo często? Nie w szkole, ale w zupełnie innym obszarze życia, gdzie – wydawać by się mogło – od lat słyszy się o aktywizacji, integracji, włączeniu społecznym i wspieraniu rozwoju osób wykluczonych lub narażonych na wykluczenie.

Jestem żywym dowodem na to, że można usłyszeć, że jest się za samodzielnym, za dobrze wykształconym. Tym samym stałem się
zbędnym elementem w szeregu osób o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności. Szkopuł w tym, że wrodzony niedosłuch przez te wszystkie lata jeszcze mi się pogorszył. Ważne, że jestem samodzielny i można mnie „odfajkować”.

Uwierzcie mi Państwo, w ostatnim czasie bardzo wiele razy słyszałem o podobnych sytuacjach. Osoby, które przez wiele lat otrzymywały bez problemu orzeczenia – były wśród nich też takie, które dzięki temu miały zatrudnienie – już nie są umiarkowane, a lekkie. Nagle okazuje się,
że już im się „polepszyło”.

Żeby było jasne, umiarkowany stopień wiąże się dla osoby z niepełnosprawnościami z pewnymi profitami – to prawda. Niektórym są one niepotrzebne i raczej niewiele ucierpiały na odebraniu im wyższego orzeczenia przez komisję. Do tej grupy zaliczam się ja. Jednak są wśród tych osób z pewnością takie, dla których to „być albo nie być”. Dlatego zadaję sobie pytanie: jak to jest z tą integracją, z tym wsparciem

Szczególnie zastanawia mnie, jak to możliwe, że system orzecznictwa opiera się na widzimisię lekarza, a nie na szczegółowych wytycznych zapisanych w ustawie. Zwłaszcza gdy słyszy się potem od ludzi, że jednemu zabrano, a innym – dziwnym trafem po różnych powiązaniach i z dużo mniejszymi uszczerbkami – podwyższono.

W wielu środowiskach tajemnicą poliszynela jest, dlaczego tak się dzieje i nie będę tutaj się nad tym rozwodził, szczególnie że plotki plotkami, ale w każdej jest ziarno lub powiedziałbym nawet cały kłos prawdy. Przecież nie może być tak, że przez lata osoba dostaje konkretne orzeczenie i nagle na jednej z komisji okazuje się, że lepiej ze zdrowiem u takiej osoby nie jest, i tutaj pojawia się zawsze jakieś „ale…”, obniżając stopień lub zabierając go całkowicie.

Wytyczne wytycznymi i dobrze wiemy, że akty prawne nie mają możliwości uregulowania jednostkowych przypadków, stąd też lekarz powinien mieć w wyjątkowych i indywidualnych przypadkach pole manewru, by spojrzeć na całość „ludzkim” i „fachowym” okiem.

O zmianach w systemie orzecznictwa i całej ustawie o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych mówi się już od dłuższego czasu. Zazwyczaj kończy się na zapowiedziach, kilku wywiadach, apelach konkretnych środowisk mających swoje uwagi i propozycje, a następnie nastaje cisza.

Mam wrażenie, że nikt nie ma pomysłu, jak do tego tematu podejść. Sama ustawa, choć wielokrotnie „ kosmetycznie poprawiana”, istnieje od 1997 roku. Istotne: nie zmienia się systemu dobrze działającego, lecz czy ktoś uważa, że działa poprawnie? Czy coś, co funkcjonuje 24 lata, może być pozbawione wad i, co najważniejsze, przystawać jeszcze do realnych potrzeb?

W grudniu ubiegłego roku minister Paweł Wdówik, Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, zapowiedział zmianę systemu zatrudniania osób z niepełnosprawnościami, który obecnie zbudowany jest na przepisach z lat 90.

Zapowiedział: „Za pół roku powinniśmy mieć pierwsze propozycje ustawowe i przygotowywać się do szerokich konsultacji społecznych”. Minister zaznaczył również, że „koszt nowych rozwiązań na pewno nie będzie wyższy niż koszt obecnego systemu”. I tutaj niestety obawiam się dwóch rzeczy.

Po pierwsze, że termin półroczny nie zostanie zachowany. Powód? Taki sam, co we wszystkim ostatnio – koronawirus. Moja druga obawa dotyczy kosztów. Jeżeli od razu mówi się, że koszty nie wzrosną, to jak można mówić o szerokim wsparciu, skoro od lat 90. wiele się zmieniło, szczególnie w materii finansów? Obym był złym prorokiem i środowisko osób z niepełnosprawnościami bez wyjątku weźmie udział w tworzeniu „nowego ładu”, i choć nie uda się pogodzić wszystkich, to zostanie wypracowany szeroki kompromis. Nie oczekuję chyba zbyt wiele, prawda?

Print Friendly, PDF & Email