Bursztynowy interes

Bursztynowy interes
Fot. Adminstrator

Młoda kobieta ciągnie wózek z towarem, do którego ”zapakowały się” również dwie małe dziewczynki. Jedna z nich to Kasia – jej córka, druga – sąsiadów. Anna uśmiecha się do mijających ją znajomych, ale widać, że jest już zmęczona. Obok, na wózku inwalidzkim jedzie Grzegorz. – Rodzina Matysiaków wraca po dniu pracy do domu.

Następnego dnia podchodzę do ich stoiska i oglądam bursztynowe cacka – broszki, wisiorki, bransoletki i korale, korale – małe i duże, złote, świetliste, miodowe, brunatne, rubinowe, malachitowe. Zawrót głowy. Ale interesują mnie nie tylko bursztyny. Zagajam rozmowę, pytam, czy zechcą opowiedzieć swoją historię…

Wypadek
– To był wypadek w pracy – opowiada Grzegorz. – Pracowałem przy rozładunku donic. Dużo tego było – kontener 18 ton, różne opakowania, nawet do 60 kilogramów. Po kilku godzinach pracy poczułem ukłucie, ucisk w klatce piersiowej. Ból przeszedł, ale zacząłem chwiać się na nogach. W drodze do biura upadłem i z ulicy zabrała mnie karetka pogotowia. To był taki najzwyklejszy polonez, nikt nie wiedział, że mam uraz kręgosłupa.

Na rentgen w płachcie
– Zawieziono mnie do szpitala w Nowym Dworze Gdańskim. Nastąpił bezwład prawej ręki i lewej nogi. Na prześwietlenie na I piętro zaniesiono mnie w płachcie. Po tym transporcie i obracaniu na rentgenie doszło do bezwładu drugiej nogi. Byłem przerażony. Nowodworski szpital nie ma warunków do przyjmowania takich przypadków. Powiedziałem lekarzowi, co się dzieje i odwieziono mnie na neurologię do Elbląga. To było 31 lipca 1999 roku.
– A 20 sierpnia urodziła się Kasia – wtrąca Anna.

Operacja trzeciego dnia po urazie
– W Elblągu badania, punkcja, tomograf – diagnoza nie była pewna, zawieziono mnie do Olsztyna na rezonans magnetyczny. Stwierdzono dyskopatię kręgów szyjnych C 4 i C 5 i z powrotem odwieziono do Elbląga. Miałem być natychmiast operowany, ale przywieziono kogoś z wypadku i on poszedł na stół, a ja musiałem czekać do rana. Ostatecznie miałem zabieg na trzeci dzień po urazie. Myślę, że gdybym od początku był zabezpieczony tak, jak przy urazach kręgosłupa, a nie tarmoszony jak worek, to nie doszłoby do takich bezwładów.

Rehabilitacja
– Po 16-tu dniach skierowano mnie na rehabilitację do Sztumu, ale to nie był jeszcze dobry moment. Miałem wysoką gorączkę, czułem się fatalnie. Leżałem obolały i miałem dość – kroplówki, kroplówki i jeszcze raz kroplówki. Zacząłem prosić, żeby już mnie nie kłuto. Okazało się, że mam zapalenie jądra i nici z rehabilitacji. Po wyleczeniu zapalenia wróciłem do Sztumu. Najbardziej mi pomogła doktór Grabowska. To nie tylko fachowiec, ale bardzo dobra i miła osoba. Zresztą cały personel jest wspaniały. Wszyscy starają się wspierać chorych, podtrzymywać na duchu i natchnąć optymizmem. – Grzegorz zamyśla się na chwilę, ale podejmuje wątek. – Po wypadku przez kilka dni byłem w totalnym szoku, nie mogłem ogarnąć tego, co się stało. Do tego bezradność i skrępowanie – obce osoby musiały wszystko przy mnie robić, bo sam nie mogłem nic. – Z początku nawet nie pomyślałem, że nie będę mógł chodzić. Kiedy jednak ta myśl zaczęła kiełkować, wpadłem w depresję – nie mogłem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało moje życie, jak przyjmie mnie żona.
– W Sztumie zobaczyłem jednak, że nie ja jeden mam ten problem – jest więcej ludzi w takiej sytuacji, a niektórzy są w jeszcze gorszym stanie. Ale żyją i jakoś muszą sobie poradzić. Wspieraliśmy się nawzajem. Pamiętam 40-letniego mężczyznę, bardzo załamanego… Miał dwie córki i przekonywaliśmy go, że jest im potrzebny.

Koniec nadziei
– Doktor Grabowska powiedziała mi, żebym nie liczyła, że mąż będzie chodził – podejmuje opowieść Anna. – Grzegorz dowiedział się później…
– Doktor udzielała mi wskazówek i rad, jak mam postępować, jaki przygotować sprzęt, jak przystosować mieszkanie. Potrzebne było specjalne łóżko, materac przeciwodleżynowy, wózek inwalidzki, pieluchomajtki i wiele rzeczy, o których normalnie nie ma się pojęcia.
W cały mieszkaniu zlikwidowałam progi, żeby można było przejechać wózkiem. Dostosowanie wszystkich pomieszczeń, urządzeń i mebli, to ogromne koszty. Chociaż jest konieczne, nie da się od razu wszystkiego zrobić. Wiedzieliśmy mniej więcej co jest potrzebne, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to wszystko załatwić. Ponieśliśmy ogromne koszty.

Pomoc i informacja
Gdyby nie wielka pomoc rodziny, nie poradzilibyśmy sobie. Dopiero z czasem zorientowaliśmy się, że nie za wszystko musimy płacić 100 proc., bo przecież jest także refundacja z Kasy Chorych i z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Szkoda, że nie ma informacji w szpitalu. Powinien być pełen pakiet informacji dla rodziny, żeby wiedziała co, gdzie i jak załatwić.
– A druga sprawa – mówi Grzegorz – to pomoc psychologiczna i informacja dla pacjenta. Chorzy w szpitalu mają mnóstwo czasu i mogliby się dużo dowiedzieć i nauczyć, żeby było trochę łatwiej w tej nowej sytuacji. Po długim błądzeniu uzyskaliśmy informacje w Pomorskiej Kasie Chorych. Bardzo dużo pomogła nam rodzina, nie wiem jak byśmy sobie poradzili bez naszych bliskich. Pomagali nam na każdym kroku, zawsze mogliśmy na nich liczyć.

W dołku
– Grzegorza przywołała do porządku teściowa – wtrąca Ania. Widziała, że nie może się pozbierać. Nakrzyczała na niego… i akurat trafiła – Grzegorz wziął się w garść i zaczął wychodzić z dołka. Trzy tygodnie po wypadku męża urodziła się Kasia. Dostała 10 punktów, czyli maksymalną ocenę, a okazało się, że ma wyrwaną ze stawu rączkę, przepuklinę i problem z oczkiem. Do tego wklęsły mostek. Tak wiec rehabilitacji potrzebował nie tylko mąż, ale i córka. Nie było mi łatwo.

Na rencie
– Na komisji lekarskiej orzeczono mi I grupę inwalidzką i odtąd miałem żyć z renty – i utrzymać rodzinę – kontynuuje Grzegorz. – Obecnie mieszkamy w Nowym Dworze, gdzie rodzice Ani kupili dla nas mieszkanie. Ale pochodzę z Jantara i odkąd pamiętam, zbierałem bursztyny. Teraz zacząłem je sprzedawać. A kiedy moja prawa ręka zaczęła trochę lepiej działać, próbowałem robić korale. Okazało się, że ludzie chcą je kupować. Wtedy postanowiliśmy robić biżuterię i sprzedawać w sezonie na Mierzei – mamy tu gdzie mieszkać, bo jest rodzina.
– Kasia zawsze, od początku jest z nami – wtrąca Anna, która nigdy nie traci córki z oczu. – Zarejestrowałem działalność i handlujemy już cztery lata. Zdecydowałem się rozliczać ryczałtem od utargu – wyroby ręczne są niżej oprocentowane. Płacę też składkę na ubezpieczenie zdrowotne.

Nie tylko praca
– Ponieważ zawsze interesowałem się bursztynem, nie jest to dla mnie jedynie sposób zarobkowania. Nieodpłatnie robię pokazy obróbki dla dzieci kolonijnych i opowiadam historię bursztynu. W Muzeum Żuławskim w Nowym Dworze Gdańskim jest gablota z bursztynem, którą co roku uzupełniam. Podarowałem muzeum ciekawe okazy – wyroby bursztynowe od pradawnych czasów – nawet z okresu neolitu, po dzień dzisiejszy. A jedno bursztynowe drzewko ofiarowaliśmy w tym roku na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Zostało sprzedane na licytacji za 115 złotych.

Rady po przejściach
– Moja rada jest po tych wszystkich przejściach jest taka – nie załamywać się, bo to jest gorsze od samej choroby – Ania mówi to z przekonaniem.
A Grzegorz dodaje: Przez jakiś rok miałem dołki, takie małe depresje, ale w sumie zawsze miałem usposobienie optymistyczne, jakoś sobie poradziłem.
– Kasię chcemy od września zapisać do przedszkola, żeby miała kontakt z rówieśnikami. Bardzo lubi bawić się z innymi dziećmi – wtedy nic ją nie obchodzi. My już więcej dzieci nie możemy mieć. Mam nadzieję, że przez sezon zarobimy na opłacenie przedszkola.
Tegoroczny sezon na Mierzei nie zapowiada się najlepiej. Wiatr przegania chmury, a deszczyk mży, siąpi, popaduje albo… leje. Turystów nie widać. Handlujący na straganach wypatrują słońca i klientów.
– Jest jeszcze szansa – słyszę głos Grzegorza. – Mam dopiero trzydzieści lat. Śledzę wszystkie nowinki – wierzę w postęp medycyny i techniki. Może jeszcze stanę na nogi.
  Elżbieta Szczesiul-Cieślak
 Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 13

Print Friendly, PDF & Email