Zima, zima, zima…

Zima, zima, zima…
Fot. Damian Nowacki

Piękna, biała, słoneczna i mroźna – wszystko najlepsze, co można powiedzieć o zimie, właśnie się ziściło za oknem! Niewykluczone, że w momencie publikacji tego tekstu już nic z tych cech nie pozostało, ale nieważne – te kilka dni białego szaleństwa było warte każdej minuty zachwytu.

Zwykle kiedy pojawia się pierwsza temperatura poniżej 15°C i na horyzoncie jawi się potrzeba wyciągania z szafy coraz to cieplejszych ubrań, zaczynam jawnie i konsekwentnie narzekać. Kiedy jest już bliżej zera, frustracja osiąga apogeum. Że znowu wyjście na dwór to wyprawa, że ubieranie trwa dłużej niż sam spacer, że na Juli żadna czapka nie utrzymuje się dłużej niż minutę, że wejście do domu znowu jest kilkuetapowe: wniesienie po schodach Juli, potem wózka, rozebranie Juli z miliona rzeczy, umycie wózka (Jula spędza w nim trochę czasu w domu, więc wjechanie wózkiem oblepionym śniegiem i piaskiem do salonu nie wchodzi w grę), osuszenie wózka, umycie podłogi w przedpokoju, posadzenie Julci na wózek.

Kiedy już opadnę na fotel po całym procederze (na chwilę, bo po spacerze dobrze Julcię od razu nakarmić), w głowie mam tylko jedno: nigdy więcej… Co prawda owo „nigdy” w miarę opadania emocji zmienia się na „no dobra, może pojutrze”, ale w tym momencie jestem gotowa więcej z domu nie wychodzić. Z roku na rok jednak śniegu było coraz mniej i złapałam się na tym, że nie dziwi mnie już zupełnie zima bez zimy.

Dlatego w tym roku, kiedy spadł pierwszy śnieg, a konkretniej kiedy nas zasypał w przeciągu jednego dnia, nagle nic mi nie przeszkadzało: ani ubieranie, ani rozbieranie, ani żadne – do tej pory uciążliwe –etapy powrotu. Nie zastanawiałam się też, czy wózek nie utknie w jakiejś zaspie po drodze do pobliskiego parku. Co więcej, zupełnie bez znaczenia stało się, że, ze względu na mróz, spacery były zwykle dużo krótsze niż cała związana z wychodzeniem wyprawa. Przyjemność z obcowania z tak pięknym otoczeniem, cudowna biel wokół i padający nam na głowy śnieg rekompensowały wszystko z nawiązką. Nawet to, że nie zawsze samochód uruchomił się od razu, że trzeba było go odśnieżyć i odmrozić, nie miało znaczenia.

Jednym słowem to, co do tej pory było wadą, stało się po prostu zimową procedurą. Zwyczajnie. Kiedy jest wola, znajdzie się sposób – mówią. I dokładnie tak jest.

Taka biel wokół ma w sobie coś magicznego. Nic dziwnego, że portale społecznościowe, niczym nasz kraj śniegiem, zasypane zostały zdjęciami pięknych śnieżnych krajobrazów. Każdy chciał pokazać, że ma ładniej, bielej i bardziej bajkowo. W rezultacie jednak wszędzie zrobiło się po prostu cudownie. Nie trzeba było nikomu zazdrościć – wystarczyło wyjrzeć przez okno: gdzie nie spojrzeć, zima namalowała piękne krajobrazy.
Chodziliśmy codziennie z obawą, że nie potrwa to długo, bacznie śledząc prognozy, które jasno dawały do zrozumienia, że faktycznie trzeba się cieszyć dopóki można. Jula uwielbia spacery w ogóle, więc i te były dla niej nie lada przyjemnością. Na pewno przysłużyły się też zdrowiu. Zrobiliśmy sobie raz czy dwa spacer też wieczorem – było pięknie i naprawdę szkoda było wracać do domu.

Nic dziwnego, że w sklepach zabrakło sanek i wszelkich innych urządzeń do zjeżdżania, a w sieci osiągały horrendalne ceny. Po pierwsze zawiodła strategia sklepów z cyklu „eee tam, nie ma co zamawiać dużo w tym roku, bo znowu nie będzie zimy”. Wypowiadający się w sprawie producent sanek twierdził, że teraz to już musztarda po obiedzie – zamówienia zbierane są w sierpniu, bo tyle czasu potrzeba na wyprodukowanie porządnych drewnianych sanek na czas. Po drugie pandemia znaczenie ograniczyła wyjazdy na zorganizowane zimowe szaleństwa, zwykle zawierające w sobie sprzęty dostępne na miejscu. Sprawiła też, że nawet jeżeli ktoś na taki wyjazd się zdecydował, był zmuszony zamienić zjazdy na nartach na zjazdy na sankach lub im pochodnych. Dlatego stały się produktem deficytowym.

Kiedy pojawił się pierwszy śnieg, mnóstwo dzieci, nie zwracając uwagi na zapadający zmrok i trzęsących się na mrozie zmarzniętych rodziców, okupowało górkę w parku ( i zapewne wszelkie dostępne górki w mieście) jak długo się dało.

Skąd to szaleństwo? Kiedy my byliśmy dziećmi (ech… wiedziałam, że w końcu przyjdzie czas, kiedy będę tak mówić…), śnieg nie był wydarzeniem. Była zima, był śnieg. I koniec. Były ferie, były sanki, przemoczone śniegiem kurtki i lepienie bałwana. Były Święta i było biało. Nie pamiętam, żeby kiedyś zaskoczył nas brak takich atrakcji. Teraz śnieg to atrakcja, już niedługo anomalia, jak tak dalej pójdzie. Święta szare, ferie zaczęły się raczej jesiennie, słońca jak na lekarstwo, a tu takie zaskoczenie.

Zwykle temperatura -20°C nie zachęca do wyjścia z domu, ale tym razem nie była w stanie nas zniechęcić. Jula mogła się na własnej skórze przekonać, co znaczy mróz szczypiący w nosek.

Nie mamy już teraz co prawda żadnego oprzyrządowania do zjeżdżania z górki, gdy Jula była mniejsza, były sanki i było wspólne zjeżdżanie z górki. Potem śniegu było coraz mniej i coraz rzadziej nadarzała się okazja do ich używania, a kiedy się popsuły, nowych już nie kupiliśmy. Teraz taką funkcję ma przyczepa rowerowa Juli, do której można dokupić płozy. Przyczepa jest, ale pamiętam jak zastanawialiśmy się, czy dokupić te płozy i doszliśmy do wniosku, że nie będą się za często przydawać. Jeżeli w ogóle. Na razie spacery nam wystarczają, ale może jeśli zima będzie częściej taka piękna, trzeba będzie jednak jeszcze raz przemyśleć zamianę kółek z wózku na płozy.

Zaczął się kolejny etap zdalnego nauczania – pierwsza po feriach lekcja była o zimie. O śniegu, śnieżkach, bałwanach, mrozie, kolorach zimy, sankach, nartach, rękawiczkach, czapkach i ciepłych ubraniach. Tym razem mogłam Julce pokazać nie tylko zdjęcia z przesłanej prezentacji, ale też adekwatny krajobraz za oknem. Oby jak najdłużej.

Print Friendly, PDF & Email