Trudne czasy

Trudne czasy
Fot. pixabay.com

Zdaniem pewnej grupy osób – chyba każdy z nas zna kogoś takiego – listopad to jeden z tych najbardziej dołujących miesięcy w całym roku. Przyznaję, nie rozumiem takiego stanu rzeczy po dziś dzień. W tym okresie jest chłodniej – dla mnie bardzo na plus. Zamiast kolorów wiosenno-letniego życia natura funduje nam spektakl w odcieniu żółto-czerwono-pomarańczowym. Nieodłącznym elementem jesieni są też deszcze i chłód, ale to kolejny pretekst do „polubienia tej pory roku” – przynajmniej dla mnie.

Gdy za oknem pogoda raczej nie zachęca do spacerów i jakiejkolwiek innej aktywności, można bez najmniejszego skrępowania nadrabiać nieprzeczytane bądź odłożone na lepsze czasy książki. Zminimalizować zaległości na platformach streamingowych, spędzić wieczór z rodziną czy napić się zwyczajnie gorącej czekolady, pozwalając umysłowi odpocząć.

Nie wspominam już o zbliżającym się dużymi krokami kolorowym okresie świąt Bożego Narodzenia. I tutaj, muszę przyznać, dołujące bywają dni, kiedy brakuje białego puchu i uczucia szczypania w nos, poliki i uszy, gdy z błyskiem w oczach wypatruje się pierwszej gwiazdki. W tej materii, ramię w ramię z innymi zawiedzionymi, składam publiczne zażalenie do „czynnika” odpowiedzialnego za pogodę w tym okresie. Kategorycznie nalegam na zmianę dotychczasowego trybu i powrotu do ustawień z lat dziewięćdziesiątych. Dużo śniegu, dużo mrozu, dużo frajdy. Bo jakże przecież może być inaczej?

Bum! Nagle niczym błyskawica w jesienną noc moją wizję przecina rzeczywistość. Jako naród, mam wrażenie, nigdy nie przodowaliśmy w pozytywnym spostrzeganiu świata. Zawsze woleliśmy być ofiarami historii, systemu i tego, co za nami. Ale, na litość Boską, trudno nie przyznać racji psychologowi społecznemu prof. Bogdanowi Wojcieszke, który w Tygodniu Przekrój tak mówił:„[…] od trzech pokoleń nie mamy zagrożeń zewnętrznych, nie ma wojen, a mimo to wolimy być ofiarami historii niż współczesnymi obywatelami. Chętniej myślimy szlachetnym umieraniu niż o codziennym trudzie i sprzątnięciu kupy po swoim psie”.

O poczuciu humoru i zrozumieniu ironii nie będę nawet wspominał. Mimo to był okres, gdy nad Wisłą jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne formacje kabaretowe, a ludzie szukając odbicia od szarości dnia codziennego. Najpierw tłumie zbierali się przed telewizorami, a potem szczelnie wypełniali ośrodki kultury i hale, na których odbywały się występy tych formacji. Każdego śmieszy co innego, a najlepiej jakby dotyczyło kogoś obok, nie nas samych.

I tutaj kolejna rzecz, wielu z nas zbyt poważnie bierze wszystko do siebie, zamiast spojrzeć na to z dystansem i uśmiechem. Komu z nas nie zdarzyło się idąc przez miasto, widząc radosnych ludzi czy uśmiechającego się do nas przechodnia, niebędącego naszym znajomym, pomyśleć: „Co on tak się dziwnie uśmiecha, brudny jestem, czy co? A może on śmieje się ze mnie?” „Co oni się tak cieszą głupki”.

Już słyszę te zaprzeczenia, już widzę zmarszczone czoła Czytelników, którzy z negacją czytają powyższe zdanie. Bądźmy szczerzy, przy głębszym zastanowieniu nie pojawia się autorefleksja? Oczywiście, najpierw trzeba się do tego przyznać, a to już kolejny nasz „sport narodowy”…

Osoby, które mnie znają, wiedzą, jak duży mam dystans do siebie, a także jakim jestem fanem zarówno kabaretów jak i stand-upów. To dwie odmienne, nie tylko treścią, ale i formą, dziedziny artystyczne. Każda z nich, choć kierowana do odmiennej grupy ludzi i o odmiennym poczuciu humoru, jednak obiera za cel rozbawienie widza, obśmianie przywar, naleciałości otaczającego nas świata. I choć zdawały się przypadki „społecznego oburzenia” na pewne żarty czy konwencje, to zazwyczaj były one konsekwencją niezrozumienia czy zwykłym brakiem poczucia humoru oraz dystansu, o ironii ponownie nie będę wspominał. Przyznać trzeba, że wiele ze skarg na „żarty” pojawiało się także ze strony osób, które bezpośrednio nie były uczestnikami tych wydarzeń, tylko gdzieś coś tam widziały, słyszały i ogólnie skandal, że coś takiego można było powiedzieć i one muszą zareagować, gdy ktoś pozwala sobie na taką niegodziwość. Słowem, kabaret zwany rzeczywistością. No cóż, też się można pośmiać i to często za darmo, a jak wiadomo, śmiech to zdrowie.

A może po prostu jest to tylko moja kolejna „zakrzywiona” wizja świata, która mąci tę pierwszą, będącą tą właściwą? Chciałbym, żeby tak było. Trudno jednak, rozglądając się wokoło, szczególnie w obecnych czasach, być dobrej myśli.

Przyznać trzeba, że w dobie ciężkich czasów spod znaku koronawirusa, mam wrażenie, społeczeństwo stało się jeszcze bardziej ponure i marudne. Dziś już nawet nie potrafimy się śmiać, wystarczy poczytać komentarze choćby pod skeczami publikowanymi ostatnim czasy w sieci. Pandemia i wszystko, co nas w ostatnim czasy dotyka sprawiło, że staliśmy się jeszcze bardziej „polscy” niż byliśmy. Smutne to, i chciałbym wierzyć, że szybko nam przejdzie.

Print Friendly, PDF & Email