Spod świerków pod palmy – podróż przez środek Europy

Spod świerków pod palmy – podróż przez środek Europy
Fot. Adminstrator

Europa państw, czy regionów? Takie pytanie słychać coraz częściej. Staje się zrozumiałe, gdy wędruje się przez kraje zachodniej i południowej Europy, gdzie ludność zasiedziała jest od wieków, kultywując nieprzerwanie swoje tradycje. Chociaż granice państw w ciągu wieków się przesuwały, nie miało to większego wpływu na kulturę. Dzisiaj, poruszając się po obszarze Unii Europejskiej, granice między państwami  trudno dostrzec, natomiast  różnice kulturowe pomiędzy poszczególnymi regionami historycznymi są bardzo widoczne. Nawet, gdy się nie zna języka, to widać je w  architekturze.  Ta różnorodność kulturowa jest najciekawsza, budząc jednocześnie żal, że w ostatnich wiekach zanika. Współczesna architektura i infrastruktura Francji, Włoch, czy Niemiec, niczym się nie różni, obejmując też Polskę, w miarę zacierania szarego dziedzictwa minionego okresu.
Gdyby dzisiejszego turystę przenosić z zawiązanymi oczami do współczesnych dzielnic dużych miast na zachodzie, południu, czy północy Europy, po odsłonięciu oczu nie wiedziałby, gdzie jest.
Średniowieczny podróżnik w takiej sytuacji nie miałby wątpliwości, czy znajduje się w Hesji, Tyrolu, Prowansji czy Toskanii. Dobrze, że tej  unifikacji opiera się chociaż przyroda .

Szlakiem średniowiecznych miast
W tegoroczną wakacyjną podróż wybraliśmy się na dotychczas nam nie znane południe Francji – nie tylko dlatego, że słynie z urody, ale także z powodu łączących się z tym regionem – a konkretnie z Chamonix i pasmem Mont Blanc, tragicznych przeżyć naszej rodziny.  Najpierw trzeba było przebyć Niemcy. Początkową część drogi przemknęliśmy autostradami (w Niemczech są bezpłatne).
Zjechaliśmy z autostrady przed Brunszwikiem, gdzie, jak wiemy, mieszka sporo Polaków. Po zameldowaniu się w hotelu pod miastem pozwoliliśmy sobie na małą sjestę,  bo szybka jazda po autostradzie trochę nas zmęczyła, a po południu ruszyliśmy na starówkę Brunszwiku, liczącą ponad 800 lat. Warto było – okazało się, że wojna nie zburzyła jej doszczętnie, zostało wiele ślicznych 500. letnich kamieniczek z pruskiego muru, pięknie ozdobionych i bardzo zadbanych, gotyckie, kamienne kościoły, kamienice XVIII i XIX wieczne, urocze place i zaułki. W tę zabytkową tkankę wbudowane zostały nowoczesne przeszklone galerie handlowe, w których odbijają się stare, kolorowe fasady. Stosunkowo niewiele nieciekawych budynków z okresu powojennego wplecionych w pierzeje ulic nie psuje zanadto tego pejzażu. Zwróciliśmy uwagę na dużą powierzchnię  przestrzeni publicznych, przeznaczonych dla ruchu pieszego i rowerowego. Z wyjątkiem dużych arterii stare miasto to jeden wielki deptak z kawiarniami, restauracjami i galeriami handlowymi, a także parkingami dla rowerów, których jeździ tam sporo. Samochody znikają na wielopoziomowych parkingach o architekturze wtopionej w tło. Na kawę przysiedliśmy na jednym z placów. Okazało się, że trafiliśmy na koncert wygrywany na rzędzie dzwonów, zawieszonych na pobliskiej  starej kamienicy.

Regiony,  po których teraz przejeżdżaliśmy – Hesja, a dalej Alzacja,  ukazały nam swoje historyczne oblicze. Tu można zobaczyć dawny, zróżnicowany świat, którego  nie unicestwiła wojna. Następny przystanek mieliśmy w Marburgu – starym uniwersyteckim mieście, które zachowało średniowieczny charakter. Najstarsza część położona jest na dość stromym wzgórzu: większe ulice biegną równolegle do stoku, a z jednego poziomu na drugi przechodzi się stromymi schodami. Na szczycie góruje potężny zamek – również nienaruszony. Średniowieczna zabudowa jest charakterystyczna dla całych środkowych Niemiec: 3. lub 4.kondygnacyjne kamieniczki z tzw. pruskiego muru, ustawione szczytami do ulicy są tak zbudowane, że każda wyższa kondygnacja wystaje poza niższą. Powierzchnia najwyższej jest największa, a wystające elementy drewnianych konstrukcji są rzeźbione i bogato zdobione. Stąd  odległości między dachami domów są znacznie mniejsze niż szerokość ulicy. Ulice zachowały średniowieczny wygląd – są brukowane, bez chodników, obecnie zastawione restauracyjnymi ogródkami. Tylko część z nich jest dostępna dla ruchu kołowego, z wyjątkiem autobusów miejskich, które przeciskają się pomiędzy stolikami. Najpiękniejszy jest główny plac miasta – Rynek, z ratuszem i pomnikiem Świętego Jerzego walczącego ze smokiem. Dzień był upalny – popołudniową porą prawie nie było wolnych stolików na dworze, ale udało nam się znaleźć miejsca na jednej z ulic  i usiąść przy kawie. Gdy przyjrzałam się kamienicy naprzeciwko, zobaczyłam niewielką tablicę z nazwiskiem Grimm. Podeszłam bliżej i odcyfrowałam cały napis, okazało się, że chodzi o „tych” Braci Grimm. Być może około 200 lat temu oni w tym samym miejscu popijali popołudniową kawę lub wieczorne piwo, obmyślając ponure fabuły kolejnych baśni.

Obrazu średniowiecznych miast Zachodniej Europy dopełnił Limburg. Równie pięknie zachowana starówka z bajecznymi kamienicami z pruskiego muru, kolorowo zdobionymi i ukwieconymi, malowniczo powykrzywianymi w różne strony, na wąskich brukowanych uliczkach z rynsztokiem pośrodku, trójkątne place i placyki, dostojna , wczesnogotycka katedra.  
Z  Limburga niedaleko było do sławnego przełomu Renu. Po rzece sunęły wielkie barki i statki pasażerskie, przybrzeżne miejscowości  pobudowały się pod osłoną warownych zamków. Wszyscy turyści obowiązkowo zatrzymują się w miejscu, gdzie na płaskiej wyspie na środku rzeki stoi biały zamek, jakby wynurzał się z wody.

Wzdłuż Renu dojechaliśmy do Spiry (Speyer), gdzie zarezerwowaliśmy nocleg, głównie ze względu na  katedrę cesarzy niemieckich, którą Jacek rysował niegdyś na ćwiczeniach z historii sztuki. Katedra p.w. Najświętszej Marii Panny i św. Szczepana w Spirze jest największym na świecie kościołem w stylu romańskim. Zbudowana została w XI w. i zgodnie z ówczesnymi regułami obowiązującymi budowle sakralne jest pełna symboli: ukierunkowanie ku wschodowi, liczba kolumn, stopni inne detale mają swoje ukryte znaczenie. Pod katedrą jest drugi, podziemny kościół –  największa romańska krypta na świecie, mieszcząca groby cesarzy, ich małżonek i dostojników kościelnych, którzy spoczywają tu nie niepokojeni, od blisko tysiąca lat. Wszystko to mogliśmy przeczytać w ojczystym języku – wśród folderów w katedrze są też pisane po polsku. Sama Spira jest jednym z najstarszych miast niemieckich, zbudowanym na miejscu obozu wojsk rzymskich sprzed nowej ery. Zabytków z tych odległych epok dziś nie widać, podobno wykopuje się je podczas prac budowlanych, Obecna starówka pochodzi z późniejszych wieków, jest jednak godna uwagi.  
Za Spirą przekroczyliśmy granicę Francji. Alzacja – dziś francuska, w swoim czasie przechodząca z rąk do rąk francuskich i niemieckich, przypomina zachodnie Niemcy, co widać w starym, zabytkowym mieście Colmar. Ulice i zaułki starówki bardzo są podobne do tych w Marburgu czy Limburgu. Wyjątkowy charakter nadaje mu kilkumetrowej szerokości kanał, miejscami wciskający się w zaułki jak w Wenecji.

Jadąc dalej w kierunku Chamonix następną noc spędziliśmy w Miluzie. Stąd najkrótsza droga do  celu naszej podróży wiodła przez Szwajcarię. Dla mnie, wychowanej w komunie, wciąż wydaje się niewiarygodne, że można tak swobodnie przekraczać granice tych jeszcze niedawno niedostępnych państw. W Szwajcarii nie zamierzaliśmy się zatrzymywać, bo nie lubimy franków szwajcarskich, odkąd w tej walucie musimy spłacać wciąż rosnący kredyt  za samochód, jednak skusił nas swoją starodawnie brzmiącą nazwą Thun. Thun to małe miasto położone nad alpejskim jeziorem Thunsee, przez które przepływa   rzeka Aara, dopływ Renu.  Jezioro i rzeka są szmaragdowe. Najstarsza część miasta zbudowana była na wyspie, połączonej z nadbrzeżnym bulwarem drewnianymi, zadaszonymi mostami, kryjącymi zabytkowe urządzenia hydrotechniczne. Charakter zabudowy staromiejskich ulic jest zupełnie inny niż w oglądanych przez nas miastach niemieckich i francuskich: nie widzi się tu pruskiego muru, są za to przedproża – jak w starym Gdańsku czy Elblągu. Życie kwitnie głównie na  bulwarach, które trochę przypominają Elbląg ze starych pocztówek. Bulwary ciągną się daleko wzdłuż brzegu jeziora, obsadzone starymi platanami. I jeszcze jak wisienka na torcie – nad miastem góruje zamek, też niepodobny do innych, biały, nieduży choć wysoki, z czterema smukłymi  wieżami na rogach.

Wśród najwyższych szczytów Europy
Granicę szwajcarsko-francuską przekroczyliśmy przez przełęcz Forclaz, skąd wąskimi serpentynami zjechaliśmy do Chamonix. Hotel Excelsior, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, widać było z daleka. Okazało się, że zgodnie z obietnicą w folderze otrzymaliśmy pokój z widokiem. Kolację przyrządziliśmy sobie na tarasie, wpatrując się w zaśnieżone urwiska masywu Mont Blanc i wysuwający się z nich jęzor lodowca.
Następnego dnia z ogromnym wzruszeniem wjechaliśmy kolejką linową na Aquille du Midi. Kolejka wyniosła nas na wysokość ponad 3800 m, na ostatnim odcinku wznosząc się prawie pionowo w skalnym żlebie. Okazało się, że szczyt składa się z dwóch skalnych iglic. Na jednej jest stacja kolejki, a nad nią stalowymi schodami można wejść na platformę widokową. Na drugą prowadzi most rozpięty nad przepaścią, którym wchodzi się w tunel wyżłobiony w skale, a z niego na małe platformy widokowe. Stąd schodzi się  ostrą granią na przełęcz Col du Midi i dalej na szlak na Mont Blanc. Na tej przełęczy 14 lat temu  spędziła ostatnią noc w swoim życiu nasza Córka Dorota. Tamtego dnia, gdy wyruszyła na szlak, załamała się pogoda, spadł śnieg, nic nie było widać we mgle.   Gdy my wyjechaliśmy na szczyt świeciło słońce i widoczność była wspaniała, tylko niewielkie białe cumulusy przesuwały się wśród zaśnieżonych wierzchołków, dodając im uroku. Morze stromych skał, śnieżne kotły, pokryte śniegiem żleby, przełęcze i łagodniejsze stoki, wysuwające się z kotłów poszarpane języki lodowców – to widok niezapomniany.  Razem z nami przyjechała duża grupa narciarzy i snowboardzistów. Narciarze wyszli na grań prowadzącą na szlak przez kilkumetrowy tunel wycięty w lodzie. Weszłam tam również i natychmiast wylądowałam na plecach. Po tym doświadczeniu darowałam sobie lód i śnieg, ograniczając się do stalowych schodów i platform.
Miejsce było tak piękne, że gotowi byliśmy tam tkwić do wieczora – niestety nasze niepełnosprawne serca po godzinie dały o sobie znać i trzeba było zjechać na dół.

Chamonix, otoczone ze wszystkich stron wysokimi górami, ma ładne stare centrum z eleganckimi placami i hotelami, oczywiście pełne restauracji i sklepów z pamiątkami, a poza centrum wygląda nieciekawie. Poczuliśmy się jak u siebie, gdy okazało się, że z parkingu na stację kolejki trzeba wychodzić przez dziurę w płocie, z powodu remontu podziemnego przejścia dla pieszych.

Po tych nieporównanych wrażeniach noc spędziliśmy w hoteliku na rynku małego miasteczka Udine, obok kościoła, w którym czynne były jedynie dzwony, w sielskiej atmosferze pogodnego sobotniego popołudnia, które mieszkańcy miasteczka wesoło spędzali w okolicznym barze.
Nazajutrz była niedziela – najbliższy czynny kościół katolicki był w oddalonym o 9 km Abertsville, gdzie trafiliśmy na Mszę, podczas której około 20 dziewczynek i chłopców w wieku szkoły podstawowej, ubranych na biało, ale bardzo różnorodnie i skromnie, przystępowało do I Komunii. Pięknie przygotowana uroczystość przebiegała nieco inaczej niż u nas, np. Komunię świętą dzieci przyjmowały w obu postaciach, stojąc wokół ołtarza. Natomiast zupełnie taki sam był tłum bardzo młodych i dużo starszych krewnych, radośnie się witających przed kościołem. Nierzadki był widok małżeństw z trójką lub czwórką dzieci.

Prowansja – kraj wina, kamiennych miasteczek i pogodnych ludzi
Spod Alp wyruszyliśmy do Prowansji – opiewanej w literaturze krainy wina, kamiennych miasteczek i pogodnych ludzi. Znaliśmy ją jedynie z pełnych humoru opowieści o Tartarenie z Tarasconu, toteż zarezerwowaliśmy sobie nocleg właśnie w tym mieście.
Droga wiodła teraz przez wapienny płaskowyż, jak okiem sięgnąć ciągnęły się puste przestrzenie porośnięte egzotyczną dla nas roślinnością, pocięte głębokimi wąwozami. Za radą jednego z naszych przyjaciół – znawcy Francji – pojechaliśmy przez kanion rzeki Ardeche.  Kanion Aedeche jest szczególnej urody: jedzie się drogą wyrżniętą w skalnej ścianie, miejscami przez krótkie tunele, najpierw głęboko w dole, blisko wody, następnie wznosząc się coraz wyżej. Na górze co jakiś czas mija się punkty widokowe, z których widać  urwiska kanionu i meandry rzeki głęboko w dole. Najbardziej znanym miejscem w kanionie jest naturalny skalny most nad rzeką – rzeczywiście cud natury. W okolicy znajduje się kilka zespołów jaskiń. Wybraliśmy jaskinię Św. Magdaleny. Nie tylko jaskinia okazała się wspaniała, z mnóstwem stalaktytów i stalagmitów zdobiących schodzące głęboko w dół korytarze i ogromne sale, ale i widok na kanion Ardeche z Belwederu św. Magdaleny był najładniejszy z wszystkich widzianych po drodze.

Istotnym powodem, dla którego przyjechaliśmy do Tarascon, była też bliskość dwóch miast, które chcieliśmy zwiedzić – Awinionu i Arles. Pierwszy dzień na Prowansji zaczęliśmy od zwiedzenia Tarasconu. Przewodniki mówiły wyłącznie o zamku w Tarasconie, który istotnie rzuca się w oczy czterema wysokimi basztami na rogach wysokich kamiennych murów czworokątnej budowli, tymczasem okazało się, że to jedno z ładniejszych miast Prowansji, położone nad Rodanem,  z zadbaną starówką, noszącą ślady wielu wieków na fasadach kamienic w wąskich uliczkach. W pobliżu zamku stoi kamienny, romański kościół p.w. Św.Marty, gdzie znajduje się jej grób. Święta Marta jest patronką sąsiedniego Awinionu i całej okolicy. Rano na głównych ulicach porozkładały się stragany – w jednej części z ciuchami, sprzętem domowym i rozmaitymi drobiazgami, w drugiej z owocami i warzywami. Po południu targowisko znikało. Takie targowiska spotykaliśmy we wszystkich miastach w zachodniej Europie  – nikomu nie przeszkadzają, dzięki nim nabiera barw i pulsuje w mieście życie, przyciągają nie tylko mieszkańców, ale i turystów.

Nigdy nie rozumiałam dlaczego władze w Elblągu wypędzają ulicznych sprzedawców ze śródmieścia. Podobno chodzi o estetykę – ale taka estetyka to nuda i smuta.

Zgodnie z planem, z Tarasconu wyprawiliśmy się do wspomnianych dwóch miast. Oba miasta istniały już w czasach starożytnych. Awinion słynie przede wszystkim z Pałacu Papieskiego (w XIV w. Awinion był siedzibą  7 kolejnych papieży), a także mostu, rozsławionego znaną piosenką. Pałac Papieski rzeczywiście imponuje ogromem, wyrastając z wapiennych skał na wysokość trudną do ogarnięcia wzrokiem. Wewnątrz zostały tylko  mury, całe bogate wyposażenie zostało splądrowane i zniszczone w czasie rewolucji francuskiej. Wrażenie robią również potężne mury obronne, które jeszcze dzisiaj otaczają całą średniowieczną część miasta.  Słynny most awinioński zbudowany w XII w.stanowi tylko część dawnej budowli: z 22 przęseł zostały  4, sięgając do połowy rzeki. Jest nie tylko tłumnie odwiedzaną atrakcją turystyczną, ale i miejscem różnych imprez.
Z kolei do Arles przyciągają turystów zabytki z czasów rzymskich, kiedy  miasto przeżywało czas swojej świetności, przede wszystkim  ogromna arena licząca 2 tysiące lat,  analogiczna do rzymskiego Koloseum, częściowo zrekonstruowana, która również dzisiaj służy igrzyskom sportowym i kulturalnym. Są też Termy Konstantyna, ruiny starożytnego teatru i drobniejsze pozostałości ze starożytności. Nie mniej cenne są zabytki z nowej ery, jak romański kościół Św. Trofima. Arles szczyci się także słynnymi mieszkańcami: tu mieszkali i tworzyli Vincent  van Gogh i Paul Gauguin. O tym wszystkim można wyczytać w przewodnikach – nas uderzył ogromny kontrast pomiędzy wspaniałymi zabytkami a współczesnym miastem. Imponującą Arenę otacza sieć uliczek i placów, mających wiele uroku, ale bardzo ubogich i w większości zaniedbanych. 2, 3 rzadziej 4 kondygnacyjne kamieniczki mają brudne, kruszejące fasady, w których tylko piękne portale przypominają, że miasto przeżywało lepsze czasy. Poza głównymi pasażami biedne są też sklepy i stragany, a i mieszkańcy prezentują się skromnie. Wydaje się to dziwne, biorąc pod uwagę, że miasto nieustannie odwiedza rzesza turystów zostawiając w nim sporo pieniędzy, bo na każdym kroku trzeba kupować jakieś bilety wstępu.

Do następnego noclegu wybraliśmy drogę, na której można było zobaczyć inne perełki Prowansji – kamienne, zabytkowe  miasteczka. Odwiedziliśmy Gordes – które jakiś czas temu szczyciło się tytułem najładniejszego miasta Francji. Widoczne jest już z daleka, z jasnego kamienia, na szczycie wzgórza, z górującym nad nim renesansowym zamkiem. Z bliska okazało się, że okolone jest nigdzie więcej nie widzianym przez nas kamiennym murem zakończonym ustawionymi pionowo, ostro zakończonymi płaskimi kamieniami. Poprzerastany kwiatami mur ten wyglądał bardzo malowniczo. Jeszcze bardziej podobało nam się miasteczko Rousillon, zbudowane również na szczycie wzgórza, ale z czerwonego kamienia. Czerwone mury kamienic i zaułków, ozdobione zielenią , na uliczkach sklepiki z artystycznymi galeriami  – od dzieł sztuki do regionalnej, kolorowej ceramiki, mały ryneczek, na szczycie kościół i wspaniały widok na okoliczne czerwone skały i resztę zabudowań w dole przyciągnęły nie tylko nas. Takie kamienne miasteczka, nienaruszone od wieków widywaliśmy też w Umbrii i Toskanii – wygląda na to, że Europa w dawnych wiekach kulturowo była niemniej zjednoczona, niż dziś, pomimo tak niedoskonałych, w stosunku do dzisiejszych,  sposobów komunikacji.

Kolejną perełką – tym razem przyrodniczą –  był kanion du Verdon. Wiedzieliśmy, że u wlotu (jadąc od tej strony)   kanionu leży interesujące miasteczko Moustiers Sainte Marie. Jechaliśmy drogą wijącą się serpentynami  w skalnych zboczach i nagle, za zakrętem, ukazała się wysoka, ciemna, pionowa, skalna ściana, a na niej pierzeja  domów z szarego kamienia, podparta wysoką kamienną estakadą, z kościelną wieżą pośrodku. Widok był niesamowity. Było to właśnie Moustiers. Wewnątrz wąskie uliczki równoległe do skały, pośrodku, w skalnym żlebie potok dzielący miasteczko na dwie części połączone kamiennym mostem. W centrum mały placyk z kościółkiem, sklepiki z regionalnymi wyrobami, a wysoko na skale kamienna kaplica.
Za miasteczkiem ukazało się rozległe jezioro, a niedługo potem strome skały kanionu. Początkowo byliśmy rozczarowani, mając w pamięci kanion Ardeche, ale wkrótce okazało się, że niesłusznie. Wąwóz rzeczywiście zasługuje na swoją sławę. Ma inny charakter niż poprzedni: Ardeche wije się na dnie wąwozu wyżłobionego w płaskowyżu, a Verdon płynie w górach. Nad wąwozem górują szczyty o wysokości nie przekraczającej 2000 m., ale strome ściany skalne  nadają im wysokogórski charakter. Niepokoiliśmy się, czy uda nam się w porę znaleźć nasz camping, bo godzina zrobiła się późna – ku naszej radości po przejeździe pod kolejnym skalnym okapem niespodziewanie przywitała nas tablica: Camping Gorges du Verdon.
Camping należy do miejscowości Castellane, której dzieje sięgają starożytności. Nie brakuje i późniejszych zabytków, zachowała się m.in. romańska kaplica. Dziś miasteczko słynie przede wszystkim z położenia – u wylotu słynnego kanionu i u stóp 200. metrowej pionowej skały, na której wierzchołku widnieje Chapelle  (kaplica) Notre-Dame du Roc.

Wybrzeże  – piękne, nawet gdy nie jest Lazurowe
W Castellane pożegnaliśmy się z Prowansją i pojechaliśmy na Lazurowe Wybrzeże. W miarę posuwania się na południe coraz bardziej egzotyczna stawała się przyroda: oprócz wcześniej już obecnych oliwek pojawiły się  cyprysy, pinie, na skarpach sterczały oliwkowe lub żółto-zielone agawy, przypominające na wietrze ramiona ośmiornic, w końcu pojawiły się palmy.
Nie planowaliśmy zatrzymywać się dłużej na Riwierze, jednak trudno było ominąć miejsce, gdzie pełnił służbę żandarm z St. Tropez. Początkowo miasto zrobiło na nas złe wrażenie – nieciekawe architektonicznie, zatłoczone i prowincjonalne. Zmieniliśmy zdanie, gdy doszliśmy do portu. Ulica wzdłuż portu z pierzeją jasnych kamienic i kawiarnianymi ogródkami, pełen jachtów i rybackich kutrów port, tworzą niepowtarzalny klimat. Jeszcze ładniej jest z drugiej strony, gdzie cicha, niewielka plaża dzieli od morza schodzące do wody niewysokie kamienice i wąskie zaułki. Posterunek żandarmerii i nabrzeże portowe były zupełnie takie, jak w filmie.

Kolejny nocleg mieliśmy zarezerwowany  we Włoszech, w okolicy Rapallo. Zamierzaliśmy dojechać tam starą nadmorską drogą prowadzącą skalnymi zboczami wysoko nad wodą, na której  w znanych filmach gonią się i spadają z urwisk samochody różnej kondycji bohaterów. Dzień był nieco mglisty, więc widoczność niezbyt odległa, ale i tak widoki zachwycające. Egzotyczna roślinność, obok starych kamiennych zamków i wiosek   nowoczesne luksusowe wille i hotele, w dole urozmaicone wybrzeże z licznymi portami i porcikami. Na granicy francusko-włoskiej pozostał ślad dawnego przejścia, za to poza językiem nie ma różnicy ani w przyrodzie, ani w kulturze. Takie same palmy, cyprysy, ligustry, magnolie i inne nie znane mi gatunki drzew, krzewów i kwiatów, podobne kamienne wsie i miasteczka na wzgórzach i na wybrzeżu – i takie same drogi: świetne drogi szybkiego ruchu i wąskie serpentyny lokalnych szos.
Niestety, w połowie drogi musieliśmy się zdecydować na autostradę, ponieważ przejazd przez kolejne miejscowości ze światłami i korkami zabierał mnóstwo czasu, a droga była daleka. Do samego morza dochodzą góry: wybrzeże raz stanowią skalne urwiska a raz głębokie doliny. Autostrada w dolinach biegnie na olbrzymich estakadach, a przez góry tunelami. Można z niej podziwiać sztukę inżynierską, rzadko krajobrazy.
Odszukanie naszego hotelu okazało się niełatwą sprawą. Mieliśmy mapkę i adres, wiedzieliśmy , że jest usytuowany wysoko w górach, ale znalezienie do niego drogi w Rapallo, średniej wielkości mieście z pokręconymi, jednokierunkowymi, wąskimi ulicami, często kończącymi się ślepo, zajęło mnóstwo czasu i nerwów. Gdy wreszcie wyjechaliśmy na właściwą drogę i po kilku kilometrach jazdy stromą serpentyną znaleźliśmy się w miejscu, gdzie powinien stać hotel Montallegro, nie zastaliśmy ani hotelu, ani żadnej informacji. W tym miejscu znajduje się piękne Sanktuarium Montallegro, do którego przyjeżdża wielu pielgrzymów i turystów. Droga do niego kończy się małym parkingiem, dalej przez bramę idzie się aleją starych drzew do okazałych szerokich schodów, prowadzących do sanktuarium. Po zaparkowaniu samochodu i rozejrzeniu się po okolicy stwierdziliśmy, że hotel musi  być gdzie indziej. Z parkingu widać było tylko schody i kościół.  Zawróciliśmy, pojechaliśmy jedyną drogą w bok, jaka była w okolicy, wreszcie zaczęliśmy pytać ludzi i w końcu bardziej z ich gestów niż słów, zrozumieliśmy, że jednak musi znajdować się przy sanktuarium. Tym razem poszliśmy dalej w stronę sanktuarium i trafiliśmy. Nieduży hotelik stoi z boku alei, jest elegancki i pięknie usytuowany, z widokiem na zatokę i port w Rapallo oraz na zalesione stoki spływające do morza. Przypuszczamy, że pierwotnie był to dom pielgrzyma.

Z Mantallegro wybraliśmy się do niedalekiego Portofino, tego z romantycznej piosenki. Po drodze przejeżdża się przez Rapallo i St Margeritę , miejscowości podobnie położonych na wybrzeżu, schodzących do morza, z portami przy bulwarach, eleganckimi hotelami i plażami. Portofino położone jest na półwyspie, w który wcina się niewielka zatoka, okolona górami. W zatoce jest port – dawniej rybacki, dziś pełen eleganckich jachtów.  Rząd kolorowych, 2, 3 piętrowych kamieniczek otacza brukowany plac, z jednej strony stanowiący nabrzeże portowe. Za rzędem kamienic okalających plac jest kilka wąskich uliczek, pnących się w górę. Nad nimi wznosi się kościół. Na końcu półwyspu, na stromym wzgórzu stoi zamek, do którego wiedzie piesza  serpentynka. Z zamkowego wzgórza roztacza się widok na całe miasteczko i zatokę. Miasteczko nie zostało zeszpecone nowoczesnymi budynkami, zbudowany za rzędem kamienic  wielokondygnacyjny parking (częściowo podziemny),  wtapia się charakterem architektury w otoczenie, dzięki czemu można tu pomieścić sznur samochodów, nie psując krajobrazu. Jedyna wada tego naprawdę uroczego miejsca to tłum turystów. Nad tym tłumem i jego pojazdami (oprócz samochodów mnóstwo motorów) panuje bardzo stanowcza, ale grzeczna i uprzejma drużyna karabinierów.  Po obejściu wszystkich uliczek i zwiedzeniu zamkowego wzgórza usiedliśmy na murku z drugiej strony zatoczki, mając przed oczami port z bujającymi się na falach jachtami, przypływającymi i odpływającymi statkami wycieczkowymi, a za nimi plac otoczony kamieniczkami o kolorowych, różnorodnie zdobionych elewacjach na tle wysokiej, zielonej ściany wzgórz i stwierdziliśmy, że ani St. Tropez ani żadna inna sławna miejscowość Riwiery nie równa się urodą z Portofino.

W drodze powrotnej
Ostatnią noc we Włoszech planowaliśmy spędzić nad jeziorem Garda. Z Rapallo pojechaliśmy przez Apeniny w stronę Alp i w odpowiednim miejscu skręciliśmy na drogę biegnącą w stronę jeziora. Droga krzyżowała się z innymi, przejeżdżała przez wiele tuneli i wreszcie zobaczyliśmy taflę jeziora. Jednak mijanych miejscowości nie było na naszej mapie, a jezioro okazało się znacznie mniejsze niż powinno. Po przestudiowaniu mapy stwierdziliśmy, że jesteśmy nad innym jeziorem  – Idro, znacznie mniejszym. Było jednak piękne, w dodatku znaleźliśmy nocleg w wygodnym hotelu, więc nie żałowaliśmy tej nie zamierzonej zmiany trasy.
Następnego dnia  opuściliśmy Włochy i kierując się w stronę domu pojechaliśmy na Innsbruck. Do Austrii wjechaliśmy przez przełęcz Brenner. Padał deszcz, niebo było zaciągnięte chmurami, toteż przepadły nam dalekie widoki. Jednak duża część drogi przez góry prowadziła głęboką doliną rzeczną z kilkoma skalnymi przełomami  i tu nam chmury niczego nie przesłaniały. Po opuszczeniu doliny znaleźliśmy się w krainie tyrolskich wsi i miasteczek, o niepowtarzalnym charakterze. Duże, zasobne domy wiejskie ozdobione są rzeźbionymi galeryjkami, okalającymi poszczególne kondygnacje, a kamienice w miastach mają elewacje malowane w rozmaite wzory i ornamenty, a nawet sceny rodzajowe. Jedno z mijanych po drodze miasteczek  – Matrei – tak nas zachwyciło, że wysiedliśmy z samochodu mimo deszczu i zimna, żeby je obejść dookoła.

Od  domu dzieliły nas jeszcze Niemcy i Czechy. Nie mieliśmy w planie większego zwiedzania, planowaliśmy jedynie zatrzymać się w porze obiadowej w Ratyzbonie. Po drodze skusiły nas jednak wieże mijanego miasta Landshut, które okazało się bardzo ciekawe, z górującym nad nim białym zamkiem i niezwykle wysoką ceglaną, gotycką katedrą, z wieżą chyba dwa razy wyższą niż nasza, elbląska wieża Św. Mikołaja.
Ratyzbona również okazała się warta zwiedzenia. Starówka zachowała wiele zabytkowych budynków, ale szczególnie piękna jest katedra – kamienna, w stylu francuskiego, koronkowego gotyku, z niezwykle bogato rzeźbioną fasadą i ażurowymi zwieńczeniami dwóch wież, a wewnątrz z autentycznymi witrażami i resztkami starych fresków. Są tu też przyzwoite restauracje, w których można zjeść obiad o normalnej porze, a nie, jak we Włoszech czy Francji, w porze kolacji. Nawet w Austrii przydrożne restauracje nie serwowały gorących dań przed godziną 18.00.

Po długim dniu w drodze zatrzymaliśmy się na noc w czeskim Chebie. Nieduże miasto, ale urodziwe. Poczuliśmy się jak w domu – od razu rzuciło się w oczy, że musi odrabiać wieloletnie zaniedbania. Kwitnie tu jednak życie kulturalne – następnego dnia na całej starówce pojawiły się wystawy: młodzież gimnazjalna rozwieszała na sztalugach rysunki i obrazy – jak się dowiedzieliśmy,  inspirowane miejskimi rzeźbami.  Na murach obronnych rozwieszali swoje prace jacyś  artyści, na innej ulicy pojawiła się wystawa artystycznych fotografii. Być może trafiliśmy na jakąś imprezę kulturalną – w każdym razie wyglądało to interesująco.
Ostatni m przystankiem przed naszą granicą  były Karlowe Wary – jak dotąd znane tylko z literatury, modne niegdyś uzdrowisko i miejsce spotkań europejskiej elity. Stare centrum uzdrowiskowe, usytuowane wzdłuż płynącej środkiem rzeki,  zachowało się w całości – jedynie dawny, drewniany dom zdrojowy, zbudowany pod skałą z termalnymi źródłami jest już nieczynny i zastąpiony przez nowoczesny, przeszklony, w którym bije na wysokość kilkunastu metrów  naturalne źródło gorącej, mineralnej wody. Zdrojowy deptak nad rzeką , otoczony ciągle świetnymi pensjonatami jest pełen kuracjuszy, gmach opery lśni nową elewacją, a przed nią czekają eleganckie dorożki.
Karlowe Wary nadal odwiedzają znakomite osobistości – na wystawie kawiarni przy domu zdrojowym można zobaczyć ich zdjęcia, m.in. współczesnych koronowanych głów.

Wracając do domu przez nasz kraj bardzo żałowaliśmy, że tak niewiele zachowało się w nim z przeszłości. Miejmy nadzieję, że to, co zbudowaliśmy współcześnie  zostanie na dłużej – chociaż patrząc  na to nowe budownictwo można mieć wątpliwości, czy jest tego warte.
  Teresa Bocheńska Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 8211

Print Friendly, PDF & Email