Rozważania nad sensem życia przy trumnie kolegi

Oficjalnie Edward, Edziu dla kolegów. Edzinek dla przyjaciół. 19 września tego roku w przycmentarnej kaplicy na Dębicy przybywało obecnych. Na środku trumna z Nim. Uczestnicy pożegnalnej mszy podchodzili kolejno do trumny. Twarze pełne zadumy, wszystkie smutne, wzruszone. Żegnamy się z człowiekiem, ściślej z jego ziemskim losem. Żegnamy się z życiem. Czyli z czym?

Przerzucam szybkie spojrzenie po twarzach żałobników. Wszystkie nie kłamanie poważne, refleksyjne. W wielu oczach łzy. Siedzący poniżej trumny modlą się żarliwie. Moje „Panie Boże racz przyjąć do swego królestwa duszę Edzia”, nakładają się z tymi samymi słowami modlących. Odrywam na chwilę wzrok od obecnych i zapatruję się przed siebie, to w górę to w dół. Zdławionym zwątpieniem i smutkiem szeptem pytam się ni to siebie ni to…? Właśnie, kogo? Dosyć z udawaniem! W obliczu śmierci, tej nie ubłaganej Pani ciemności, tej tajemnej strażniczki zastygłego czasu, mogę zwrócić się tylko do Boga. Do Stwórcy. Do tej siły czystej i nieczystej, która stworzyła ten świat, to życie, a w nim człowieka. Człowieka i jego los. Kruchy i niepewny, a przecież tak pokochany. Pokochany do granic, aż do szaleństwa, do obłędu. Los, który kończy się bezlitośnie, bez pytania o zgodę, bez jasnej odpowiedzi,  co dalej.

Podnoszę wzrok na wyniosłą trumnę i wyrzucam z siebie całą boleść żałobnej chwili, ale też, a może przede wszystkim wyrzucam z siebie gorycz całego ludzkiego plemienia. Zniewala mnie prawda, że ze śmiercią każdego człowieka umiera cały wszechświat. Gorzkie słowa poety przenikają mnie trwożnie. Osacza mnie ich tragiczna mądrość. – Co będzie z Tobą Panie, gdy ja umrę? – I ostatnie słowa tego niesamowicie smutnego wiersza. Wiersza, który tak prawdziwie, aż do straszliwego bólu dotyka kruchości ziemskiej egzystencji człowieka…
Właśnie! Rzucam przed siebie lękliwe pytanie: a co to będzie Boże, jeśli Cię nie ma? Po co wtedy to wszystko? Jaki w tym sens?
Dochodzi mnie cichy, drżący i pełen własnego zaprzeczenia szept stojącej obok kobiety w średnim wieku: „jeszcze nikt stamtąd nie przyszedł. I nic nie powiedział. Jeszcze nikt…” Przytakuję skinieniem głowy i uciekam wzrokiem w bok. Przez ułamek chwili wstydzę się swojego człowieczeństwa. Wstydzę się też trochę za Pierwszą Przyczynę.

Dyscyplinuję się jednak i korzystając ze skwapliwej pomocy nieznanych mi, ale pełnych życzliwości osób, staję nad trumną z Edziem. Wpatruję się w zastygłą śmiercią postać, żegnam się z Edziem słowami i dotykiem rąk, i z trudem hamuję łzy. Otaczają mnie żywymi postaciami słowa: Płaczcie! Płaczcie na pogrzebach. Nie wstydzę się wtedy łez, bowiem płacz nad trumną jest prawdziwy i uczciwy. Płaczemy bowiem także nad własnym losem, a nawet płaczemy nad całym ludzkim losem. I nie jesteśmy wtedy wcale śmieszni. Połykam skwapliwie łzy.

Wpatruję się jeszcze mocniej w bladą i mizerną twarz Edzia. Jest obecny i nieobecny jednocześnie. Obecny, gdyż dotyka mnie wspomnienie jego codziennego powitania w samochodzie wiozącym nas do ŚDS „Lazarus”. Na „dzień dobry Edziu!”, jego twarz rozjaśniała się promiennym, życzliwym uśmiechem, a uścisk jego drobnej ręki podkreślał łagodną radość odpowiedzi: Cześć! No to już jesteśmy w komplecie! Możemy już jechać!

Zawisłem wzrokiem nad trumną. Jeszcze raz położyłem swoją dłoń na splecionych rękach Edzia. Ale tym razem jakbym chciał zaprzeczenia jego śmierci. Lodowate zimno rąk Edzia nie pozostawiło złudzeń. Jego śmierć była, jest faktem. I jakby swoim zastygłym, złowrogim milczeniem mówiła: Tak. to ja śmierć! Edzia już nie ma! Nie żyje. Teraz jest mój. Na zawsze, po wieczność! Jaką wieczność? Nie pytajcie – sama nic nie wiem. Wiem tylko, że jestem. Kiedy kończy się życie człowieka na ziemi, nastaje mój czas. Czas mojej absolutnej władzy. I już na zawsze. A kto umarł, jakby go nie było!

Wzdrygnąłem się w nieśmiałym, ale zdecydowanym proteście. – Nie, nieprawda! Że śmierci jesteś, to fakt. Smutny, przerażający człowieka, fakt. Ale Edzio był! Był! Był! Był! Były Jego uśmiechy, Jego pełne życzliwości słowa. Były jego ciepłe, radosne przywitania: cześć!, czy też  serwus! Były jego piękne, niezwykłe kolorowe malowanki. Nie kto inny, jak Edzio w roztargnieniu i ze zniewalającym zakłopotaniem szukał codziennie swoich kredek i temperówki. To On, Edzio, pokazywał nam z pełną pustej radości dumą swoje malowanki. Malowanki, które tak jak On, były radosne i kolorowe, i które sprawiały, że człowiek się uśmiechał i chciało się żyć.

Wraz z dopadającymi mnie wspomnieniami moja niezgoda na urągliwe podszepty śmierci narastała: On. Edzio… Nie tylko był, lecz jest. I tak naprawdę nie umarł nigdy. Jest, bo żyje w naszej pamięci. I będzie żył w tej pamięci, do naszej śmierci. A kiedyś opowiemy o Edziu i jego słonecznej dobroci naszym dzieciom, a one może swoim i tak może bez końca, aż po wieczność ludzkiego plemienia. A czemu by nie? Dobro trzeba wysławiać.
Szczególnie to dobro mało efektowne, codzienne, w roboczym niejako obcowaniu z innymi ludźmi. Bowiem takie dobro, którego siewcą był Edzio, chociaż niepozorne i formalnie małe, jest wolą życia i stanowi, że „małe jest piękne”. Stanowi, że ludzkie życie ma sens. Ma sens i już!

Całą drogę od kaplicy do grobu przebyłem w nastroju smutnej zadumy, ale też jaśniała we mnie silniejsza nadzieja, że może i moje życie się dopełni w sensowności dobra. I że może po mojej śmierci ktoś powie, ot tak, po prostu: Trochę szkoda, że umarł. Albo może więcej: On nie umarł do końca. Żyje w naszej wdzięcznej pamięci. Czemu by nie – pomyślałem. Mam w końcu dwoje dzieci.

Drodzy Czytelnicy! Życie nie znosi przekłamań, a już na pewno nie oszuka się samego siebie. A już szczególnie życie nie znosi blagi, gdy chodzi o poszukiwanie jego sensu. Dlatego przy pisaniu kolejnych artykułów, począwszy od artykułu o empatii, przyjąłem zasadę ryzykowną i niebezpieczną. I nie chodzi tutaj o moje bohaterstwo, chodzi mi o ryzyko przekłamania poruszanego tematu. O jego zbytnie subiektywizowanie. Dlatego też będąc wierny zasadzie rozpoznawania problemów życia  własnym życiem (chodzi mi o żywe, osobiste  uczestnictwo w rozmaitych wydarzeniach), z zadowoleniem dopisuję do niniejszego artykułu jeszcze jeden akapit.

Po złożeniu trumny do grobu w pożegnalnych, pięknych, mądrych i wzruszających słowach kierownika Środowiskowego Domu Samopomocy „Lazarus”, Pawła Gołębiewskiego, znalazło się takie samo uznanie, dla osoby Edzia, jakie ja odczuwam. Także Paweł podkreślił skromność i prostotę życia Edzia, Jego serdeczność wobec bliźnich. Także Paweł podkreślił, że mimo nieuchronności śmierci, życie człowieka ma głęboki sens. A wieczność po śmierci domyka jedynie tajemnicę ludzkiego losu.
W „Lazarusie” brakuje Edzia. W milczącym porozumieniu wszyscy wiemy jedno:   sensem ziemskiej drogi jest mądre,uczynne i szlachetne w prostocie życie. I jeśli takie nam się udaje, a nikt przez nas nie jest w poczuciu ukrzywdzenia to oznacza, że pojawiliśmy się na tej Ziemi potrzebnie. A śmierć fizyczna – na którą nie będzie nigdy pełnej zgody – choć przeraża, to nie przekreśla sensu naszego istnienia.

PS Zwiedziony podobieństwem pewnej Pani do Edzia, palnąłem: Ależ Pani jest podobna do Taty! – To był wspaniały człowiek, cudowny Tata! – odpowiedziała.
Później dowiedziałem się, że to była adoptowana córka Edzia. I co tu dodać?!

„Zrealizowano przy pomocy finansowej Urzędu Miejskiego/Prezydenta Miasta”.  Krzysztof Sadowski Wersja archiwalna wpisu dostępna pod adresem: http://razemztoba.pl/beta/index.php?NS=srodek_new_&nrartyk= 6028

Print Friendly, PDF & Email