Rozpacz, Pamięć, Niezgoda

Rozpacz, Pamięć, Niezgoda
Fot. Adminstrator

Listopad jest szczególnym okresem. Można sądzić, że nieprzypadkowo ten najważniejszy miesiąc jesieni ludzie obrali czasem pamięci o tych, którzy umarli, i zadumy nad sensem, a raczej kruchością ziemskiego losu.

Artykuł pierwotnie na łamach Razem z Tobą ukazał się w listopadzie 2019 roku.

„… nie oceniajmy szczerości rozpaczy
Nie znamy przecież wszystkich znaczeń
snów i słów
I przed nami jeszcze sen ostatni, nieodparty
ten najprawdziwszy ze snów…”

„Jesień, jesień zwiastunka rozstania
Powierniczka utraconych dni
Przy muzyce przebrzmiałego czasu
Opłakuje deszczem cmentarz chwil…”

Drodzy Czytelnicy!

Niniejszy artykuł świadomie zacząłem fragmentami własnych wierszy. Ich atmosfera wpisuje się w nastrój pierwszych dni listopada, miesiąca szczególnego. Już w jego nazwie jest mowa o utracie i przemijaniu. Opadłe liście i poczerniałe gałęzie drzew są synonimem przebrzmiałych wiosny i lata. Zapowiadają jednak też niechybną nową wiosnę i rozkwit nowego życia.

Także w czysto ludzkim wymiarze listopad jest szczególnym okresem. Można sądzić, że nieprzypadkowo ten najważniejszy miesiąc jesieni ludzie obrali czasem pamięci o tych, którzy umarli, i zadumy nad sensem, a raczej kruchością ziemskiego losu. Już pierwszy i drugi listopada, dni Wszystkich Świętych i Zaduszki, tłumnym odwiedzaniem grobów najbliższych zapisują się nie tylko smutkiem za utraconymi bliskimi, ale też często trudną do ogarnięcia rozpaczą.

Drodzy Czytelnicy! Właśnie rozpacz, ta najwyższa forma bólu, jest główną osmową tego artykułu. Tak jak w przypadku wszystkich poruszanych przeze mnie tematów, także dramatu niebywałej rozpaczy, doświadczyłem własnym życiem, chociaż dzięki Bogu, nie bezpośrednio w tym przypadku. Drodzy Czytelnicy, przypomnę banalny, ale jakże bolesny i dramatyczny aksjomat. Nie ma w życiu ludzkim większej utraty niż śmierć własnego dziecka. Nie ma też głębszej rozpaczy od rozpaczy jego rodziców. Żadna skala tragedii nie oddaje ich ogromnego bólu. Ja byłem naocznym świadkiem takiego dramatu.

Był rok 1957. Miałem wtedy 9 lat. Wiodłem, co było oczywistym, beztroskie życie dziecka. W gronie rówieśników z ulicy większość czasu spędzałem na rozmaitych zabawach. Na grach w skakankę, w klasy, w piłkę, w chowanego, wieczorami w tzw. podchody i uganianiem się za chrabąszczami i ważkami. Latem oddawaliśmy się kąpielom w pobliskiej rzeczce oraz pieczeniu ziemniaków i raków. Większość naszej grupy stanowili chłopcy, ale było też kilka dziewcząt. Jedną z nich była Halinka. Była ona równoprawnym uczestnikiem naszych zabaw. Odważna, a nawet rezolutna, nie ustępowała nam, chłopcom, w niczym. Nie tylko współdziałała z nami w podwórkowo-ulicznych zabawach, ale często inspirowała różne gry i rozrywki. Pierwsza zgłaszała się do budowania szałasów w łopianisku i sitowiu. Była przy tym koleżeńska i szczera. Dzieliła się z nami wszystkim, choćby ostatnimi landrynkami i dropsami. Nawet, w jakże często okrutnym świecie dzieci, była przez wszystkich lubiana i akceptowana. Nie bez znaczenia było także to, że mimo dziesięciu lat miała nadzwyczaj poważny wyraz twarzy i mądre spojrzenie oczu. Oczywistym był dla nas fakt, że każdego wieczoru Halinka jest z nami. Dlatego też pewnego dnia zauważyliśmy jej brak. Co się stało? – zastanawialiśmy się. Jako że mieszkała blisko, wraz postanowiliśmy iść do niej i zapytać. Kilkoro z nas udało się pod jej dom, nieśmiało zapukaliśmy do drzwi mieszkania. Pamiętam, że otworzył jej tata. Twarz miał zalaną łzami. – Halinka jest bardzo chora – wyszeptał. – Na dyfteryt – dokończył szybko i zamknął drzwi. Wycofaliśmy się w ciszy i w rodzinnych domach zwróciliśmy się do rodziców z prostym zapytaniem: co to jest dyfteryt? Oszczędne, ale pełne powagi słowa powiedziały nam wszystko. Dziecięcą intuicją pojęliśmy, że Halinka jest chora bardzo poważnie.

Drodzy Czytelnicy! To były lata pięćdziesiąte i medycyna bywała często bezsilna wobec dyfterytu u dzieci. Sam byłem świadkiem śmierci kilkorga moich rówieśników, w tym także Włodzia, mojego wielkiego przyjaciela i kolegi z ławki.

Mijały pełne niepewności dni. Codziennie ktoś z naszej grupy dowiadywał się o zdrowie Halinki. Niestety wieści były niepokojące. Jej stan się pogarszał. Mimo oddawania się codziennym zabawom, z napięciem wsłuchiwaliśmy się w wieści dotyczące zdrowia koleżanki.

Hiobowa wieść dotarła do nas strasznym, pełnym rozdzierającej rozpaczy krzykiem. Pobiegliśmy szybko pod jej dom. Kłębił się tam już tłum dorosłych i dzieci. To, co zobaczyłem, pozostanie do końca życia w mojej pamięci. Rodzice Halinki spleceni ogromem bólu zataczali się niczym pijani. Twarze ich były zalane łzami, a oczy wypełnione obłędem. Drodzy Czytelnicy, nie potrafię opisać tego dramatu. Oszalały z rozpaczy ojciec, w rozdarciu pomiędzy koniecznością pocieszania mdlejącej co chwila żony a ratowaniem siebie przed zapadnięciem w nieświadomość, z całą siłą uderzał twarzą o ceglasty mur budynku. W momentach odrywania głowy od muru widać było zalaną krwią twarz ojca Halinki. Co przy tym mówił i krzyczał, niech zostanie już tylko w mojej pamięci.

Widzowie, jak to w życiu, reagowali różnie. Większość płakała i to na pewno szczerze. Pamiętam też dobrze i inne, niestety, nawet nikczemne zachowania. – Ale udaje – powiedziała jakaś kobieta. – Co za cyrk – dodała druga. Co za świętokradztwo – skomentowała trzecia.

W swoim dziecięcym pojmowaniu świata nasza przerażona i zrozpaczona gromadka poczuła ukłucie buntu. Nie mogliśmy zrozumieć, że śmierć naszej koleżanki i jej ostateczna utrata była potraktowana z tak nieludzkim cynizmem.

Drodzy Czytelnicy! Od tego dnia nasz dziecięcy świat zubożał. Jeszcze długo zbierając się wieczorami na różne zabawy odwlekaliśmy ich rozpoczęcie w nadziei, że Halinka do nas dołączy. W naszym dziecięcym pojmowaniu nie rozumieliśmy do końca, że śmierć jest ostateczna i że na zawsze eliminuje człowieka z ziemskiego losu.

Nie mniej dramatyczne były następne miesiące. Byliśmy świadkami codziennych odwiedzin grobu Halinki przez jej rodziców. Właściwie rodzice dziewczynki jakby zamieszkali na cmentarzu. Zbudowali ławeczkę, na której przesiadywali nieraz całe noce. Od dnia śmierci Halinki nie byli to ci sami ludzie. Twarze ich były poszarzałe z bólu, postarzeli się o kilkanaście lat. Mijając ich, baliśmy się patrzeć w ich oczy. Wstydziliśmy się jakby tego, że my żyjemy, a Halinka nie.

Tego dnia zrozumieliśmy, jak bardzo okrutne bywa życie. Pojęliśmy też, że są utraty, z którymi nigdy nie sposób się pogodzić.

Dlatego też w dniach Wszystkich Świętych i Zaduszek, poza przeważającą zadumą i refleksją nad kruchością ludzkiego życia i nieuchronnością przemijania, nad wieloma grobami odżywają straszliwe dramaty, będące udziałem ludzkich losów. Chociażby, jak los rodziców Halinki. Mimo więc szczególnego wyciszenia się cmentarną pokorą i paleniem zniczy, najprawdziwszą refleksją, jaka towarzyszy tłumom odwiedzającym groby, jest jedna wielka, dramatyczna niezgodna na umieranie. Szczególnie tak wczesne, jak śmierć Halinki.

Krzysztof Sadowski
Print Friendly, PDF & Email